poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Remember me and smile, for it's better to forget than to remember me and cry.


Dearly beloved.



Długo myślałam nad tym co mam tu teraz napisać. Słowa chyba nigdy nie przychodziły  mi z takim trudem. Zrezygnowałam jednak z tanich wymówek, jak również z tych pełnych polotu i fantazji. Postanowiłam napisać prawdę. A to jest najtrudniejsze. Nie dlatego, że muszę ją postawić w kontraście z kłamstwem, bo tego ta strona nigdy nie widziała. Najtrudniejsze, gdyż dla mnie również zwyczajnie smutne i śmiem zaryzykować stwierdzenie, że trudniejsze nawet niż dla was. 





Do rzeczy.

Z bólem w sercu muszę stwierdzić, że historia Bereniki, Charliego, Jareda, Shannona, Constance i wszystkich, którzy w ich życiach do tej pory się pojawili musi tutaj się zatrzymać. Tak. Zatrzymać. Nie zakończyć. Nie potrafię odnaleźć się w tej historii. Muszę od niej odpocząć, zmienić klimat. Nie odrzucam pisania na dobre, ale po prostu potrzebuje trochę innego otoczenia. Nie wiem od czego to zależy tak na prawdę. Od momentu w moim życiu, który nie jest łatwy? Od zakończenia pewnej epoki? Od rozliczenia z przeszłością, które było czynnikiem budującym moją osobę w nowym kierunku? Od rzeczy których nie udało mi się osiągnąć i które zdobyłam? Może od zwykłego zmęczenia materiału? Może od marzeń z którymi ciąglę się mijam? A może wszystko na raz. Nie wiem, na prawdę. Ta historia była moją ucieczką, może tak jak niektórych z was. Światem do którego uciekałam, choć wcale nie był lepszy. Ale dawał nadzieje. Przynajmniej mi... 
Wiem, naprawdę wiem jak to jest czytać taką notkę na blogu, który się przynajmniej trochę lubi, do którego się przywiązało. Jakby ktoś odciął ci dopływ tlenu. Pozbawił pewnego otoczenia które było idealnie kompatybilne z twoim życiem. I jest mi okropnie przykro i czuje się jak ostatnia suka i szmata bladź, że muszę to napisać. Jednak stwierdziłam, a bliska mi osoba (która zresztą nie raz widłami zaganiała mnie do pisania tej historii) to potwierdziła, że lepiej nie dodawać nic niż wciskać wam przemocą coś pisanego na siłę, bo to nie będzie dobre do czytania, po prostu. A ja jako autorka nie chcę wam dawać nic, czego nie uważam za co najmniej dobre. Czuję się jakbym oszukała i siebie i was. Tym bardziej, że byliście zawsze ze mną i komentowaliście moje wypociny co dawało mi zawsze ogromnego kopa. Ale tak musi być. Przynajmniej na razie. Mam nadzieję, że jednak mi wybaczycie i że kiedyś jeszcze coś tu napiszę. Nie pytajcie kiedy, bo nie  mam pojęcia. Ale powtarzając za Donną Hatch: “for every goodbye, God also provides a hello”. 

Jak wspomniałam - z pisania nie rezygnuję. Mam w głowie pomysł na coś w innym kontekście, bardziej otoczonego zapachem herbaty i świeżo drukowanego papieru, wybijającego się zza hałasu kropel dudniących o szybę. Może trochę mniej mrocznego, bardziej klasycznego... Sama nie wiem do końca, jak to ja - dowiem się jak to napiszę.
Jeżeli jednak będziecie chcieli przeczytać coś, co wychodzi spod moich rozklekotanych klawiszy na starym laptopie, a co będzie w klimacie innym niż świat Leto - powitam was z balonikami i zgrzewką wódki ciastem czekoladowym u progu. Na pewno dowiecie się o tym przez twittera, gdzie może ostatnio nie pojawiam się zbyt często ale na pewno dam znać, że coś dla was mam wierząc, że pocztą retweetową poleci to dalej. A jak nie będę dawać tam długo znaku życia to zawsze możecie zerknąć na instagrama (soullessrocket) czy studia na PG jeszcze mnie nie wykończyły. 

Z ciężkim sercem piszę więc:
Do napisania. 

“Never say goodbye because goodbye means going away and going away means forgetting.” 
J.M. BarriePeter Pan