Sunset.

To nie jest w żaden sposób związane z opowiadaniem o Charlie'm i Berenice. To jest oneshot, który napisałam pod wpływem ogromnych emocji, dosłownie na jednym tchu, ani razu nie wracając do poprzedniego słowa. Wylałam przy nim potoki łez. Ale szczerze przyznam, że pomógł mi. Takie moje małe osobiste katharsis. Wstawiam go... sama nie wiem czemu. Nigdy wcześniej nie pisałam oneshotów i to na dodatek t a k i c h. Może nikt go nie przeczyta, a może ktoś będzie tak zdesperowany. Jakby ktoś jednak miał ochotę to może skomentować. Betowała wspaniała Mimi.

ONE SHOOT ZAWIERA BARDZO DUŻO ANGSTU. ZASTANÓW SIĘ, CZY NA PEWNO CHCESZ GO CZYTAĆ.










JESTEŚ PEWIEN?







ZASTANÓW SIĘ JESZCZE RAZ.










NO DOBRZE, ALE NA TWOJĄ WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ. 


When it was dark, you always carried the sun in your hand for me.

Wstawiła do zmywarki kubek po herbacie, po czym zamknęła urządzenie nogą. Weszła do studia szukając wśród sterty kabli ładowarki do telefonu. W końcu z odpowiednim kablem przeszła przez salon, zabierając z ławy swojego laptopa i sprawdzając czy drzwi prowadzące do ogrodu są zamknięte, następnie udała się na piętro. Zrzuciła z siebie szlafrok i weszła pod kołdrę po swojej stronie łóżka. Zimna pościel otuliła ją zapachem jej narzeczonego. Uśmiechnęła się lekko. Usłyszała, że jej telefon wibruje na parapecie, więc wstała aby sprawdzić kto dzwoni. Na ekranie pojawiło się zdjęcie niebieskookiego mężczyzny, ze związanymi brązowymi włosami, ciepłym i szerokim uśmiechem. Odebrała.
- Śpisz? – lekko zachrypnięty głos był przygłuszany dudniącą muzyką i gwarem rozmów. 
- Nie. 
- Obudziłem cię. 
- Nie. Właśnie się kładłam. Coś się stało? Przyjechać po ciebie?
- Nie. Wszystko w porządku. 
Muzyka i gwar ucichły. Widocznie Jared wyszedł z pomieszczenia.
- Na pewno? Masz jakiś dziwny głos. – narzuciła na ramiona pomarańczowy pled i wyszła na balkon.
- Tak, w porządku. – westchnął. - Nudzi mi się już tu więc chyba za chwilę będę się zbierał. A co w domu?
- W porządku. Drzwi pozamykane, nie włączyłam alarmu w garażu.
- Kocham cię. – przerwał jej. 
Jego głos wydał się jej dziwnie napięty, niespokojny. 
- Jared, co się dzieje? – zacisnęła rękę na poręczy.
- Nic. Po prostu… - westchnął, była pewna że pocierał oczy palcami, nie musiała go widzieć, żeby to wiedzieć, znała go lepiej od siebie. – Mam jakieś złe przeczucia. 
- Odnośnie?
- Sam nie wiem. Po prostu coś nie daje mi spokoju. Nic się tu nie wydarzyło, a mimo to… 
Nastała chwila ciszy, przerywana ich oddechami. 
- Kocham cię. – powiedział w końcu cicho. – Najbardziej na świecie. Jesteś całym moim światem, pamiętaj o tym, dobrze? Jesteś moim wszystkim. Kocham cię. 
- Ja ciebie też. Najbardziej na świecie. – wyszeptała. 
Takie słowa z ust jej narzeczonego nie padały często. Prawie nigdy. Nie był romantykiem. Albo udawał, że nim nie jest. Zaniepokoiła się nie na żarty.
- Pamiętasz, gdy miałaś sześć lat… Złożyliśmy przysięgę, że zawsze będziemy przyjaciółmi. Zawsze będziemy obok siebie, dla siebie.
- Pamiętam. – odpowiedziała lekko się uśmiechając. 
Znali się od zawsze. Ludzie którzy ich nie znali patrzyli z ukosa na ich związek. Była od niego sporo młodsza i w pewnym sensie to on ją wychował. Przyjaźnili się od zawsze. On był jej bohaterem, jej wszystkim, jako małej dziewczynki, jako nastolatki, jako młodej kobiety. Bronił się długo przed tym uczuciem, uparcie powtarzając, że to złe – dla niej. Że jego wiek i kariera ją zniszczą. Ale ona była zawsze uparta. Wiedziała, że kocha ją, tak jak ona jego. W końcu udało jej się go przekonać, żeby spróbowali. On, jak sam sobie powtarzał, był zbyt słaby, żeby jej nie ulec. Za bardzo ją kochał. I tak próbowali już prawie pięć lat. Ich bliscy nie wyobrażali sobie ich inaczej jak razem. Wszyscy powtarzali, że tak musi być. 
- Nigdy nie pragnąłem niczego jak dotrzymać tej obietnicy. Zawsze będę dla ciebie. 
- Ja też. 
Znów zapadło milczenie. 
- Może jednak po ciebie przyjadę, co? Pojechalibyśmy nad ocean. 
- Rano masz egzaminy. Zresztą, będę najdalej za półtorej godziny. Właśnie wychodzę. 
- Poczekam na ciebie. 
- Wyśpij się. Dasz radę jutro, wierzę w ciebie. Jesteś najlepsza. – znów zapadła chwila ciszy. – Kocham cię. 
- Ja ciebie też. Uważaj na siebie. 
- Ty też. 
- Do zobaczenia w domu. 
- Hej, mała...
- Tak?
- Dasz radę. Pamiętaj, jestem z tobą. Zawsze. 
- Dzięki. 
- Do zobaczenia. 
Rozłączył się. Spojrzała na rozgwieżdżone niebo. Był nów. Nabrała do płuc nocnego powietrza. Po jej ciele rozlała się fala nieznanego niepokoju. Weszła do sypialni zamykając okno. Położyła się, ale była całkiem rozbudzona. Po pięciu minutach zeszła na dół, usiadła na schodach naprzeciwko drzwi do garażu. Musiała na niego zaczekać. Bez niego nie zaśnie.
***
Minęła godzina. 
Godzina i piętnaście minut. 
Półtorej godziny. Wstała, wyszła przez frontowe drzwi i opierając się o barierkę schodów wyglądała świateł samochodu.
Pół godziny później wciąż nie było go widać. Wróciła do domu i wybrała jego numer na komórce. 
Pierwszy sygnał.
Drugi.
Trzeci.
No dalej, Jared.
Czwarty.
Piąty.
Prowadzisz.
Szósty. 
Siódmy.
Ósmy. 
„T-mobile poczta głosowa, zost…”
Nacisnęła czerwoną słuchawkę. 
Gdzie jesteś?
Zaczęła przechadzać się po salonie oglądając wszystko, jakby była tu po raz pierwszy. Ich zdjęcie z gór, z ostatniej zimy. Uczył ją jeździć na desce. Nie wychodziło jej to w ogóle, najpierw było dużo śmiechu, później oboje stawali się coraz bardziej zirytowani. W końcu zaczęli się kłócić. Obrazili się na siebie koło pierwszej po południu i każde poszło w swoją stronę. Wieczorem… cóż, kominek był świadkiem tego, jak bardzo stęsknili się za rozmową ze sobą przez te pół dnia. Uśmiechnęła się na samo wspomnienie. Obok zobaczyła zdjęcie Jareda z Shannonem i Tomo. Koncert. Holywood Bowl. Jesień zeszłego roku. Pamiętała jak jej narzeczony cieszył się na ten występ. Przejmował się nim jak małe dziecko. Jakby był to jego pierwszy koncert w życiu. Był niesamowity. Pamiętała ten ogrom ludzi. I pocałunek za sceną tuż po ostatnich słowach City of Angels. Krótki ale namiętny, głęboki, desperacki. I słowa, które nastąpiły po nim: „Please. Be my home. Forever.” Znała go tak dobrze, tak długo. Zrozumiała. Złożyła wtedy na jego ustach lekki, miękki pocałunek pełen miłości, zgody, aprobaty. Nie musieli mówić nic więcej. Jared wbiegł z powrotem na scenę. Reszta koncertu była nie do opisania. Następne zdjęcie.. Chciała je wyrzucić dawno temu, albo przynajmniej zdjąć z widocznego miejsca. Nie miała jedynek, mleczne jej wypadły, a stałe jeszcze nie urosły. Była pyzata, wręcz gruba, miała dwa prawie białe warkocze i wyjątkowo mało inteligentny wyraz twarzy. Ale nie wyrzuciła go ze względu na Jareda. Był młody, uśmiechnięty, beztrosko zakopany w problemach po same uszy co wyrażał szerokim uśmiechem, wypoczęty. Siedzieli na plaży – ona wyglądała strasznie, on jak młody bóg. Następne zdjęcie. Największe, na samym środku. Ona i Constance. Obie szeroko uśmiechnięte. A w tle jej ukochane miasto w Europie. Paryż. To było kilkanaście dni po tym, kiedy ich mały świat dowiedział się, że są razem. Constance cieszyła się chyba bardziej niż ona. Jared uwielbiał to zdjęcie. Zawsze powtarzał, że to zdjęcie powinno być wydrukowane w wielkości mapy i podpisane: „Mój cały wszechświat!”. Następne było powieszone na tej ścianie za wysoką cenę kilku dni milczenia Jareda. Ona uparła się, że to zdjęcie musi być, po prostu nie ma innej opcji. Jared, lat dwa i pół siedzący na nocniku z dumną miną. Mistrzostwo w wykonaniu Constance. Kolejne, ona – niekształtna nastolatka, wciąż z dziecięcymi, zbyt zaokrąglonymi kształtami ciała, aparatem na zębach, okropną fryzurą i tragicznymi brwiami – stała pomiędzy braćmi Leto. Jared wyglądał jak ucieleśnienie  samego Apolla oczywiście, to było tuż po nagrywaniu filmu z Farrell'em, Shannon wcale nie gorzej, chociaż miał kilka nadprogramowych kilogramów i czarną kreskę. Wszyscy byli szeroko uśmiechnięci. Następne zdjęcie też było jednym z jej ulubionych i jednocześnie sprawiało, że serce jej się ściskało, a to za sprawą zdarzeń, które nastąpiły później. Ona wyglądała już znacznie lepiej, miała dwadzieścia jeden lat, długie piękne włosy, delikatny makijaż i wysportowaną sylwetkę na którą długo pracowała. Za to Jared był po prostu gruby. To było w trakcie nagrywania „Rozdziału 27”. Nowy Jork. Po tym zaczął mieć okropne problemy ze zdrowiem. Nigdy nie zapomni tych nieprzespanych nocy pełnych jego cierpienia. Jej serce wtedy pękało za każdym razem gdy na niego patrzyła. Nie było zbyt wielu sposobów żeby mu pomóc. Mogła jedynie przy nim być. 
Westchnęła, spoglądając na zegarek. Dwie godziny. Zero nieodebranych połączeń. Wybrała jego numer ponownie.
Jeden sygnał, drugi, trzeci… 
Przeszły ją ciarki. Przestała się niepokoić, zaczęła się zwyczajnie bać. 
Myśl racjonalnie! 
Znów usłyszała tekst poczty głosowej. Rozłączył się, wybrała numer do Shannona. 
Odebrał po czterech sygnałach.
- Halo? – jego niski głos był zachrypnięty, widocznie go obudziła.
- Jest u ciebie Jared?
- Co? – zapytał nieprzytomnie. – Przecież jest na przyjęciu tym tam, coś tam. 
- Był. Wyjechał stamtąd dwie godziny temu i miał wracać prosto do domu. – powiedziała nerwowo, czując że jej serce zaczyna bić jeszcze szybciej. – Myślałam, że może zajechał do ciebie. 
- Nie. Nie ma go ani nie było. Dzwoniłaś do Emmy, albo do mamy?  - był już całkiem obudzony.
- Nie, jesteś pierwszy.  
- Dobra. Zadzwonie do Tomo, ty zadzwoń do Emmy. Mamy na razie nie niepokoimy, znasz go, może siedzi gdzieś na wzgórzach. 
- Nie odbiera telefonu, choć jest sygnał. I… 
- I co?
- Jak do mnie dzwonił dwie godziny temu był… dziwny.
- Co masz na myśli? – wyczuła w jego głosie, że sam się stał nerwowy. 
- No… - przygryzła wargę. – Zadzwonił, powiedział że bardzo mnie kocha i że jestem jego całym światem. Znasz go. On raczej unika takich słów. 
- Kurwa. Dobra, mała. Nie panikujmy. Powoli. Dzwoń do Emmy. – rozłączył się. 
Wybrała szybko numer do Ludbrook. 
- Jared, jeśli to ty, to właśnie składam rezygnację! – odpowiedział jej zaspany głos po kilku sygnałach. 
- Nie ma go u ciebie? – zapytała bez żadnych wstępów.
- A. To ty. Kogo nie ma? 
- Jareda. Nie ma u ciebie Jareda? 
- Nie. Przecież był na tej imprezie w Cheatteu. Coś się stało?
- Nie wiem. Nie odbiera. Dzwonił dwie godziny temu i mówił, że już jedzie. 
- Shannon? – usłyszała jak Emma zapala lampkę nocną. 
- Dzwoniłam. Nawet się nie kontaktowali. Dzwoni do Tomo. 
- Sprawdzę Richardsona i Jamiego. Ty zadzwoń do Younga i… Nie wiem. Chyba u nikogo innego nie siedział by w środku nocy. 
- Dobra. 
Bez słowa pożegnania rozłączyła się i wybrała numer, tym razem do jednego z najlepszych przyjaciół swojego narzeczonego. 
- Słucham? – tym razem głos nie był zaspany. 
- Chris, jest u ciebie Jared? 
- Cześć. Nie, nie ma Jareda. Jestem w Nowym Jorku. – odpowiedział lekko.
- Ok. To dobranoc. Znaczy miłego dnia. – znów rozłączyła się nie czekając na odpowiedź. 
Była coraz bardziej zdenerwowana. Na ekranie pojawiło się zdjęcie Shannona. 
- U Emmy go nie ma. Ani u Chrisa. 
- U Tomo też nie. 
- Mam drugie połączenie, to Emma, zrobię konferencję. 
- Halo? 
- Emma? 
- Cześć Shannon. Nie ma go ani u Jamiego ani u Richardsona. Chociaż ten ostatni jest nieźle nawalony. 
- U Tomo też nic.
- Ani u Younga. Kurwa mać.
- Co robimy? 
- Dzwonię do mamy. Jak tam go nie będzie… to nie wiem. A jedna z was niech cały czas próbuje na jego telefon. 
- Dobra, ja będę go katować na wszystkie po kolei. – powiedziała Emma rozłączając się.
- Hej, młoda? Spokojnie, oddychaj. Znajdziemy go. A jak go znajdziemy to będziesz miała pierwszeństwo w opieprzeniu go od góry do dołu. Tylko zostaw coś dla mnie, też chce mu powiedzieć do słuchu! Do usłyszenia. 
Rozłączył się, zostawiając ją samą z myślami. Zaczęła chodzić nerwowo po pokoju, ściskając telefon. Starała się nie dopuszczać do siebie żadnych myśli. Wieczność później, jej telefon zaczął wibrować. Constance. 
- Odezwał się? – zapytała bez wstępów. 
- Nie. 
- Cholera jasna. 
- Emma próbuje się do niego dodzwonić. 
Zapadła cisza. 
- Co mamy robić? 
- Nie mam pojęcia. 
- Emma dzwoni, przełączę na konferencyjny.
- Kurwa mać, zabije go kiedyś! Po cholerę mu tyle telefonów, jak żadnego nie odbiera? Kurwa mać. 
- Żadnego? – pytanie zadała Constance. 
- Dobry wieczór. – Emma lekko się speszyła swoim wybuchem. – Żadnego. 
- Czekajcie, dzwoni domowy. 
Nacisnęła zieloną słuchawkę. 
- Tak?
- Czy to dom pana Jareda Leto?
- Tak. O co chodzi?
- Z kim mam przyjemność?
- Z jego narzeczoną.
- Tu doktor Alison McGuliver. Pani narzeczony miał wypadek. Jest w szpitalu św. Antoniego. 
- Jezu. Zaraz będę. 
Rzuciła słuchawką. Wbiegła do studia, złapała kluczyki do samochodu i swoją torebkę, po drodze zabrała telefon. Rozmowa z Constance i Emmą wciąż była aktywna. 
- Jared miał wypadek. Jest w szpitalu św. Antoniego. 
Rozłączyła się. Nie wiedziała kiedy przejechała całe miasto po drodze odbierając telefon od Shannona i mówiąc mu o wszystkim. Do szpitala dotarła jako pierwsza. Wpadła na dyżurkę  i, niemalże rzucając się na patrzącą krzywo na jej spodnie od piżamy i poczochrane włosy pielęgniarkę, zażądała informacji. Zanim kobieta zdążyła odszukać nazwisko jej narzeczonego w komputerze (Na miłość boską! To są tylko cztery litery! Najprostsze nazwisko na całym cholernym świecie!) w korytarzu pojawiła się lekarka. Spojrzała na nią lekko marszcząc brwi. 
- Pani jest narzeczoną pana Leto? – zapytała. 
-Tak. Co z nim? Jak się czuje? Co się stało? Mogę go zobaczyć?
Młoda dziewczyna nie odpowiedziała od razu. Patrzyła jej w oczy, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wyglądała, jakby biła się z myślami. 
- Pan Leto miał wypadek samochodowy. Wjechał w niego tir, którego kierowca zasłabł. – przerwała czekając na jej reakcję. – Doznał ciężkich obrażeń. Po przetransportowaniu go tutaj został od razu przewieziony na salę operacyjną. – jej głos był taki spokojny. – Obrażenia były zbyt ciężkie. Zmarł na stole operacyjnym.

Czas stanął. 

Świat się zatrzymał. Nie kręcił się dalej. Bo po co miałby to robić? Przecież to sen, koszmar. Ma go przez to że jutro ma egzamin, to ze stresu. No dalej, obudź się. Obudź! Powietrze stało się ciężkie, lodowate, osiadło na dnie jej płuc. Nie mogła go wypuścić. Nie mogła zrobić nic ze swoim ciałem. Ani z umysłem. 

Obrażenia były zbyt ciężkie. Zmarł na stole operacyjnym.

Światło stało się jakieś ciemniejsze. Ktoś zawołał jej imię. To głos Constance, zna go. 

Kocham cię. Najbardziej na świecie.

Świat uparcie stał wciąż w miejscu. Nie pędził do przodu jak zawsze. Była tylko cisza, nicość. Jej oczy nie dostrzegały nic w obrazie szpitalnego korytarza, nawet bursztynowych oczu Shannona na wysokości jej własnych. 

Obrażenia były zbyt ciężkie.

Ciepłe, bursztynowe oczy zaczęły zapełniać się łzami patrząc w jej własne. Ale dlaczego? Co się stało? 
Dlaczego on płacze?

Jesteś całym moim światem.

Świat powoli zaczął przyspieszać. Tylko cisza wciąż była ta sama. Światło wciąż było ciemne, za ciemne. Bursztynowe oczy zniknęły. Pojawiła się oddalona od niej o dwa kroki twarz Emmy. Bladej jak płótno. Wpatrzonej w lekarkę. Jej usta się poruszały. 
- Mamo! – usłyszała gdzieś obok siebie. 
Czuła że się zapada. Nie wiedziała co się z nią dzieje. Upadała gdzieś w ciemność, w otchłań. Umierała. Trawił ją ból. Tak okropny. Tak wszechobecny. 

… zbyt ciężkie.

Odchłań ją pociągała, wsysała w siebie, nicość ją ogarniała ramionami, ciemno, boleśnie zimno. Ale to zimno nie gasiło ognia bólu, który nią władał, bolały ją oczy, bolały ją płuca, głowa. Bolała ją pamięć. Ale nie wiedziała dlaczego. Co ją tak bolało, co ją tak raniło, za co? 

Jesteś moim wszystkim.

Zanurzała się. Pamiętała lekcje pływania. Nabierz powietrza. Albo się utopisz. Ale ona chciała utonąć. Nie wiedziała w czym. Powietrze ją dusiło. Instynkt ją zabijał. Kazał jej nabrać śmiercionośnego tlenu. Ona nie chciała. Chciała utonąć. Ugasić ból. Ale skąd ten ból?Poddała się. Zachłysnęła powietrzem. Świat nabrał 
kolorów, rozpędził się do normalnego rytmu. 

Najbardziej na świecie. 

Emma stała przed nią. Stała tylko dlatego, że Tomo wciąż ją trzymał w pozycji pionowej. Zanosiła się łzami. Nie płakała. Tonęła we własnych łzach. Łzy Chorwata niknęły w jego brodzie, która już na pewno była od nich cała mokra. Spojrzała w bok. Pod ścianą zobaczyła Shannona, płaczącego jak dziecko. W jego objęciach płakała i krzyczała mała, siwowłosa osóbka. Jej krzyk rozdarł by jej serce. Gdyby je jeszcze miała. Nie czuła już jego bicia. I krzyk w jej  głowie był jeszcze głośniejszy. Straszniejszy. Spojrzała przed siebie. Zobaczyła podwójne drzwi. Przeszła przez nie, potem przez następne. Nie wiedziała gdzie idzie. Po prostu szła. Wiedziała którędy ma iść. Wołało ją coś. Śpiewało wewnątrz niej. Coraz głośniej. Im dalej szła, tym pieśń stawała się coraz głośniejsza. Smutna, przeraźliwie tęskna. I taka znajoma. Taki znajomy głos. Lekko zachrypnięty, taki mocny. Za głośno, niech już przestanie. Stanęła przed ostatnimi drzwiami. Wiedziała, że były ostatnie. Pieśń w jej głowie była już skrajnie głośno. Wzięła kolejny haust toksycznego powietrza. Pchnęła drzwi.

…wszystkim. 

Cisza. Pieśń ucichła. Urwała się tak nagle. Zastęskniła za nią. Zatęskniła za nią tak bardzo, że poczuła łzy na policzkach. Spojrzała przez nie w głąb surowego, czystego pomieszczenia. Na środku stał metalowy stół. Na nim leżała pościel. Podeszła. Nie. To nie była pościel, jedynie prześcieradło. Odgarnęła je. 
Ktoś krzyknął. Zamknęła oczy. Tak głośno, tak strasznie! Tak bardzo tęsknie, przeraźliwie. Z tak ogromnym cierpieniem. Ten krzyk był przeszywający niczym  ból, niczym żywy ogień. Jej własny głos odbił się echem od ścian. 

Otworzyła oczy. Jared spał. Miał na policzku łzy. To pewnie od tej rany na głowie. Była okropna. Zaraz znajdzie apteczkę. Opatrzy go. Pocałuje. Nie będzie bolało. Na jego policzkach pojawiało się coraz więcej łez. Ale jego oczy były zamknięte. Blada twarz bez wyrazu. Dlaczego nie miała wyrazu? On miał w sobie tyle emocji, był zawsze taki czuły na wszystko. Te łzy, one jakoś tak kapały z góry. On płakał jej łzami. 
- Jared. 
Niech się obudzi. Proszę. Niech się obudzi. 
- Jared. Wstawaj. Proszę. Potrzebuję cię. 
Ją tak bolało. Tak bardzo bolało. A on spał. Dlaczego nie chciał jej pomóc? Zawsze był gdy go potrzebowała. Dlaczego teraz nie chce się obudzić?
- Jared. – pocałowała go w policzek. 
Zimny. Twardy. Dlaczego nie zamienił się w lekki uśmiech, jak zawsze gdy go całowała?  
- Proszę. Obudź się. Potrzebuję cię. To tak bardzo boli. Jared. 
Jej łzy odbierały jej głos. 
- Przecież obiecałeś. Obiecałeś, że mnie nie zostawisz. OBIECAŁEŚ! – potrząsnęła jego ramionami. 
- Chodź. – ktoś odciągał ją do tyłu.
NIE! ON MUSI SIĘ OBUDZIĆ! MUSI! OBIECAŁ! ŻE NA ZAWSZE! OBIECAŁ.
Zaczęła krzyczeć, wyrywać się, płakać, szarpać, gryźć! 
NIECH ON SIĘ OBUDZI!
OBIECAŁ! 
Nie odejdzie! Nie odejdzie od niego dopóki nie otworzy oczu! 
Dłonie na jej ramionach zacisnęły się mocniej, ciągnąc ją do tyłu. 
- NIECH ON SIĘ  OBUDZI! POWIEDZ MU, ŻEBY SIĘ OBUDZIŁ! TO NIE JEST ŚMIESZNE! SHANNON! PUŚĆ MNIE! MUSZĘ GO OBUDZIĆ! 
Wyrwała mu się w końcu. Dopadła do stołu. 
- Jared! 
Spojrzała na niego. I zobaczyła. 
- Ale przecież obiecałeś. – szepnęła.
- Chodźmy stąd. – ktoś znów złapał ją za ramie. 
Odwróciła się. Shannon. Nie. Nie dotykaj. Wyrwała mu rękę. Zachwiała się . Złapała się stołu. Jej palce natrafiły na coś zimnego. Spojrzała w dół. Jego dłoń. Jego tatuaż. Zimne. Blade. We krwi. Odwróciła się. Wybiegła. Mijała sale, korytarze, ludzi. Chciała tylko biec. Tylko biec…
***
- Jak ona się ma?
- Nie ma się, w ogóle. – odburknął zapinając marynarkę. 
- Aż tak źle?
Spojrzał spod byka na Azjatę. Idiota do kwadratu. 
- Nie je, nie śpi, nie wstaje z podłogi, nie odzywa się, trzeba pilnować, żeby oddychała. -  odpowiedział z jawną wrogością w głosie po czym opuścił pokój. Wsiadł do samochodu. Chwilę później zaparkował na podjeździe tak dobrze znanego mu domu. Westchnął ciężko zaciskając powieki aby powstrzymać łzy. Wysiadł z auta i zszedł schodami do ogrodu z basenem. Starał się nie rozglądać ani o niczym nie myśleć. Pchnął podwójne szklane drzwi i znalazł się w chłodnym wnętrzu. Skierował swoje kroki do studia. Zapalił światło. Podszedł do kabiny, w której zawsze nagrywali wokal. Rozsunął drzwi. Ukucnął i wyciągnął rękę, żeby przeciągnąć nią delikatnie po przetłuszczonych włosach drobnej, spuszczonej głowy małej skulonej na ziemi postaci. Poderwała głowę gwałtownie a jej oczy, tak bardzo pełne bolesnej nadziei spojrzały w jego żrenice. Nadzieja przerodziła się w czystą nienawiść, która szybko zgasła i zamieniła się w pustkę. Wciąż na niego czekała. Wciąż w to nie wierzyła do końca. Zacisnął wolną rękę w pięść. 
- Chodź. – powiedział po chwili, opanowawszy chęć rozryczenia się jak małe dziecko. 
Nawet nie drgnęła. Wciąż skulona, miała głowę schowaną między kolanami. 
- To jest pogrzeb najważniejszego człowieka w moim życiu, który z pewnością życzył by sobie, żebyś tam była. I będziesz czy ci się to podoba, czy nie. 
Wziął na ręce jej niemal bezwładne ciało. Prawie nic nie ważyła, a przynajmniej takie miał wrażenie. Zaniósł ją do łazienki. Bez ogródek zdjął z niej piżamę, której nie ściągała od… tamtej nocy. Nie oponowała. Była obojętna. Patrzyła na niego bez emocji. Nalał do wanny ciepłej wody, wsadził ją do środka i umył. Schudła. Zawsze miała piękne, krągłe kształty, bardzo kobiece. Nigdy nie była jak typowa kalifornijska „wieszakowata” dziewczyna. Miała wysportowane ciało, lecz wciąż przyjemnie zaokrąglone. Teraz przypominała szkielet. Te kilka dni odcisnęło na niej piętno kilkudziesięciu lat. Jej twarz przypominała twarz kobiety po ciężkiej chorobie, w stanie agonalnym, wychudłej, zniszczonej. Włosy straciły dawny blask, były matowe. Oczy nie miały w sobie ani iskierki życia. Wydawały się być martwe, jakby ona sama była już martwa. Spłukał z niej pianę, wyjął z wanny, wytarł, ubrał w zwykłą czarną sukienkę, która zawsze dodawała jej niezwykłego dziewczęcego uroku. Pamiętał, że była uwielbiana przez… Spojrzał na nią, siedzącą na łóżku wciąż z tą samą obojętną miną. Sukienka była na nią za duża, stała się wręcz workowata. No trudno. Nasunął jej na nogi zwykłe baleriny. Wziął ją na ręce, wsadził do swojego samochodu, zamknął dom i ruszył w kierunku kaplicy. 

*** 
Shannon szedł opustoszałą jeszcze plażą. Był bardzo wczesny letni poranek. Temperatura powietrza już była wysoka, ale jeszcze nie było upału, ocean szumiał cicho, był niemalże całkowicie spokojny, tylko mewy latały stadami i krzyczały niemiłosiernie. 
Minęły prawie dwa miesiące. Najbardziej puste, samotne, smutne, ciężkie, gorzkie dwa miesiące jego życia. Ledwie sam trzymał nerwy na wodzy. Mama powoli zaczynała łapać rytm życia. Robiła nawet bardzo dużo. Żeby nie myśleć. To Jared miał po niej. Siłę. Chodziła na spacery, gotowała, sprzątała. Robiła co się da. Z młodą było gorzej. Pierwsze dwa tygodnie o mało nie musieli organizować drugiego pogrzebu. Nie jadła, nie spała, doprowadziła się do wycieńczenia, musieli jej podawać kroplówki. Przypominała wrak ciała, nawet nie człowieka. Od dwóch miesięcy nie powiedziała ani słowa. Dwa tygodnie temu wyprowadziła się z domu, zamieszkała w klasztorze, gdzie przygarnęła ją jej stara znajoma, teraz siostra. Nie widział ją od tego czasu, choć próbował. Wiedział od sióstr że niewiele się zmieniło, nie mówi, prawie nie wychodzi z pokoju. Karmić ją muszą prawie siłą. Ale przynajmniej cokolwiek jadła. Emma siedziała u rodziców. Tomo przebywał z nim prawie cały czas, był wręcz denerwujący momentami, ale mimo wszystko był mu wdzięczny, miał z kim pogadać, cały czas ktoś odciągnął go od siedzenia, rozmyślania i picia. Ciągle dostawał wiadomości od fanów i starych znajomych. Wszyscy rozpaczali. 
Westchnął, rozglądając się. Pusta plaża. Taka sama jak dwadzieścia kilka lat wcześniej. Ten sam ocean. To samo słońce. Lekki podmuch powietrza sprawił, że jego włosy zasłoniły mu twarz. Odwrócił się więc w stronę wiatru, aby ten odgarnął je do tyłu. Zobaczył drobną postać z pochyloną głową idącą w jego kierunku ze skrzyżowanymi ramionami. Ruszył w jej kierunku i po chwili patrzył na tak dobrze znaną sobie twarz. 
- Gdzie idziesz? – zapytała go zachrypniętym głosem. 
Nie słyszał go od dwóch miesięcy. 
- Do domu. 
- Mogę iść z tobą? – podniosła nieśmiało wzrok a jej wciąż wyblakłe z życia oczy spotkały się z jego. 
Uśmiechnął się lekko, Wziął jej rękę w swoją. Po chwili przyciągnął ją do siebie i przytulił, krótko ale mocno. Ruszyli przed siebie, wzdłuż plaży, wciąż trzymając się za ręce. Na ich twarzach zaczęły odznaczać się pierwsze blaski wschodzącego słońca. Szli w ciszy, nie wymieniając zbędnych słów. Spojrzał na jej drobną twarz na tle oceanu.  Zatrzymał się, stając przed nią. 
- Wiesz… Nigdy nie będę dla ciebie nim. – w jej oczach pojawiły się łzy. – Nigdy nie będę ci mógł go zastąpić.
- Wiem. – szepnęła i rozpłakała się, pierwszy raz od dwóch miesięcy, wtulając się w niego mocno. 
Objął ją, przyciskając do swojej piersi, przypominając sobie słowa sprzed dwóch lat. „Obiecaj mi, że cokolwiek by się nie działo, zaopiekujesz się nią. Obiecaj!” 
- Obiecuję. – szepnął patrząc na wschodzące słońce. – Obiecuję braciszku.


Kocham cię. 
Jesteś moim wszystkim.
Pamiętaj, jestem z tobą. 
Zawsze. 

5 komentarzy:

  1. Boże siedzę i ryczę. Piękny i cholernie smutny rozdział. Nigdy tak nie ryczałam czytając czyjeś opowiadanie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie, jako autora to dobra wiadomość, że wciąż potrafię w czytelnikach wzbudzać emocje :) Dziękuję.

      Usuń
  2. Zdecydowanie potrafisz wzbudzić emocje w czytelniku. Smutna, genialnie napisana historia, jak do tej pory najlepszy oneshot z jakim się spotkałam. Cóż mogę dodać.. niecierpliwie czekam na kolejne owoce twojej weny, bo na prawdę miło czyta się takie "perełki". ; )

    OdpowiedzUsuń
  3. Boże płaczę cały czas :( najlepszy i najsmutniejszy one shoot jaki kiedykolwiek czytałam ;(

    OdpowiedzUsuń
  4. Koniety ty to masz talent. Najbardziej rozczulił mnie koniec „Obiecaj mi, że cokolwiek by się nie działo, zaopiekujesz się nią. Boskie , tak mogę nazwać twoje dzieło. Czekam na twój wielki powrot bo masz naprawde talent o twoje ff jest rewelacyjne. Życze weny i czekam :*

    OdpowiedzUsuń