sobota, 14 grudnia 2013

014.

Obudził go dźwięk otwieranych drzwi. Otworzył nieprzytomne oczy, nie do końca wiedząc gdzie właściwie się znajduje, jednak wspomnienia szybko powróciły na widok siwego, wysokiego lekarza, który wszedł do sali. Była siódma rano. Za oknem wciąż ciemno, Berenika leżała na swoim łóżku bez zmian. To była długa noc. Odebrał wieczorem kilka telefonów od mamy, Shannona, Emmy nawet od Tomo. Do drugiej siedział na krześle bądź krążył od okna do drzwi, w oczekiwaniu. Przestawiał krzesło, każda pozycja wydawała mu się zła, nieodpowiednia. Niewygodna. W końcu ustawił je przy szafce na wysokości zagłówka łóżka. Oparł się łokciem o biały blat i patrząc na bladą, nieruchomą twarz pozwalał myślom błądzić. W końcu, pewnie gdzieś nad ranem, musiał usnąć z głową opartą na ramieniu. Gdy tylko otworzył oczy, przywitał go jego kilkuletni przyjaciel, który towarzyszył mu niezmiennie – silny ból pleców. Ale zapomniał o nim natychmiast gdy zobaczył lekarza. Poderwał się na nogi.
- Jakieś wieści? – zapytał natychmiast.
Mężczyzna spojrzał na niego uważnie i jakby oceniająco znad swoich okularów-połówek. Po chwili odezwał się spokojnym, przesyconym francuskim akcentem głosem.
- Właśnie przyszedł komplet badań – urwał, na chwilę nie spuszczając z Jareda badawczego spojrzenia. – Powiem krótko. Pańska przyjaciółka jest zwyczajnie odwodniona, niedożywiona. Awitaminoza, niedobór mikro i makro elementów. Niemalże anemia. Słowem - wycieńczona.
Jared zamknął na moment oczy i wypuścił wstrzymane powietrze, po czym przetarł twarz dłońmi.
- Co dalej z nią będzie? Co mogę zrobić? – zapytał.
Lekarz westchnął.
- Cóż. My ze swojej strony podamy jej niezbędne kroplówki – spojrzał tym samym zamyślonym wzrokiem na twarz Bereniki. – A pan może jedynie dopilnować, żeby zaczęła jeść. Mamy wrażenie, że głoduje, choć lekarz, który był przy zdarzeniu, mówił o dość znośnych warunkach życia. Podobno jej syn wcale nie wygląda tak tragicznie jak ona, wręcz przeciwnie, wydaje się być zdrowy, zadbany i szczęśliwy.
- Cóż. Podejrzewam, że odsuwała sobie od ust, żeby jemu nie brakowało – powiedział cicho Leto spuszczając wzrok.
Lekarz milczał, zapatrzony wciąż na śpiącą postać. Po chwili wyprostował się i spojrzał znów na muzyka.
- Powinna się niedługo obudzić. Potrzebuje spokoju i opieki oraz dobrego, pożywnego jedzenia i powinna dojść do siebie. I musi spać. Jej stan wskazuje na naprawdę skrajne wycieńczenie. O pracy fizycznej nie ma mowy przez najbliższy miesiąc. Przez pierwszy tydzień po przebudzeniu i tak będzie bardzo słaba. Więc spokój i wypoczynek oraz regularne, zdrowe posiłki.
- Jasne – przytaknął Jared.
- Teraz poczekamy aż się  wybudzi, podamy kilka kroplówek. Jeżeli nie obudzi się w ciągu trzech godzin sami ją wybudzimy.
- Rozumiem.
Lekarz kiwnął głową i odwrócił się na pięcie, kierując w stronę drzwi. Zatrzymał się przy samym wyjściu i obrócił, patrząc znów badawczo na twarz Jareda.
- Gdy pojawi się tu jej syn, jak mniemam z pana matką, chciałbym go zbadać.
- Oczywiście – Leto był zaskoczony.
Lekarz wyszedł, zamykając cicho drzwi. Jared przetarł twarz dłońmi. Wyprostował plecy i ściągnął kilka razy łopatki, po czym usiadł z powrotem na swoim krześle.
- Oj Berenika – szepnął, patrząc na twarz dziewczyny. – Coś ty narobiła.
Nie dane mu było długo siedzieć w otaczającej ciszy, najpierw pojawiła się w sali pielęgniarka, która podłączyła Berenice kroplówkę, poprawiła poduszkę i krzątała się jeszcze chwilę po czym wyszła. Został sam na kolejne pół godziny, które spędził drepcząc po pokoju, wyginając plecy w najróżniejszych pozycjach, żeby ból trochę zelżał. Gdy w końcu usiadł, przesuwając krzesło do połowy długości łózka i spojrzał na twarz dziewczyny zauważył, że jej oczy, wciąż okryte powiekami poruszyły się. Po chwili powieki bardzo leciutko uchyliły się, podobnie jak wargi. Uśmiechnął się szeroko. Berenika mrugała delikatnie, ledwie dostrzegalnie. Jej brwi ściągnęły się lekko. Po chwili znów zamknęła oczy ale tylko po to by kilkadziesiąt sekund później znów otworzyć je tym razem odrobinę szerzej. Znów zaczęła mrugać i chwilę zajęło jej otworzenie ich całkiem i przetoczenie przymrużonym nieprzytomnym wzrokiem po suficie i części sali, którą widziała nie ruszając głową.
- Hej, Berenika – Jared bał się wydać dźwięk, który byłby głośniejszy od szeptu.
Chyba nie usłyszała. Patrzyła już całkiem przytomna w sufit, otwartymi oczami, zdawała się go nie zauważać. Jej dłoń zacisnęła się w pięć na materiale kołdry.
- Berenika – tym razem odezwał się głośniej.
Zareagowała natychmiast. Spojrzała na niego… z tym samym strachem, gdy spojrzała na niego, gdy próbował jej dotknąć w restauracji. Tylko o wiele, wiele większym. Zabolało go coś w środku, coś się ścisnęło. Była przerażona. Chciał uciec. Widział to, jej blada twarz nie maskowała niczego. Patrzyła na niego tym wzrokiem przez chwilę, a on się nie odzywał, nie wiedział co powiedzieć, bał się, że wystraszy ją jeszcze bardziej. Po chwili dotarło do niej na kogo patrzy. Jej usta poruszyły się lekko, ale nie wydała dźwięku. Westchnęła lekko, zacisnęła powieki spod których wytoczyły się dwie łzy. Łzy ulgi. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Nie było już w niej tego strachu. Albo raczej zostały jego szczątki. Panowała między nimi cisza, ale nie potrzeba było słów. Jej oczy były wdzięcznością, ulgą, szkieletem lęku, który wciąż ją nękał, potrzebą, niemą prośbą i podziękowaniem.
- Hej, już dobrze – odezwał się w końcu najdelikatniej jak potrafił.
- Charlie – tylko to jedno ciche słowo była w stanie wypowiedzieć.
- Jest z moją mamą u niej w mieszkaniu, powinni się tu niedługo pojawić.
Na jej twarzy pojawiła się znów ulga, zamknęła oczy i nabrała do płuc powietrza.
- Straciłaś przytomność wczoraj. Charlie do mnie zadzwonił, cały spanikowany. Chwała niebiosom, że byłem już w Paryżu. Poczekaj. Zawołam pielęgniarkę, dam znać, że się obudziłaś.
Wyszedł szybko, ale zaraz wrócił, a za nim do pokoju weszła pielęgniarka. Jared odsunął się pod okno i obserwował szereg czynności siostry, która mówiła coś do Bereniki po francusku. Przy najmniejszym jej dotyku dziewczyna zaciskała pięść i Leto miał ochotę podejść do tej czarnowłosej kobiety i odsunąć ją jak najdalej od blondynki. Skrzyżował ramiona na piersiach, zaczął kręcić się niespokojnie w miejscu i przygryzać nieświadomie wargę. Berenika odpowiadała coś kobiecie cichym głosem, wydawała się bardzo zmęczona. W końcu pielęgniarka wyszła a Jared podszedł do łóżka dziewczyny i usiadł z powrotem na krześle.
- Dziękuje – szepnęła.
- Jak się czujesz?
- Bywało lepiej – uśmiechnęła się słabo. – Za to ty wyglądasz jakby coś cię potrąciło.
Leto uśmiechnął się. Brakowało mu tego.
- Twoja nocna szafka – wskazał na mebel, po chwili ciszy dodał. – Wystraszyłaś mnie. Nas.
- Przepraszam – uśmiech zniknął. – Opowiedz mi, co się stało.
Po krótce opisał jej całe zajście. Berenika nie patrzyła na niego. Z każdym kolejnym słowem jej brwi ściągały się coraz bardziej.
- Charlie z mamą zaraz się tu pewnie pojawią.
- Charlie przy tym wszystkim był – westchnęła zmęczonym głosem. – Wolałabym żeby tego nie oglądał, teraz będzie się bał.
- Gdyby go nie było, nie wiadomo, co by się z tobą stało. Muszę cię na chwilę zostawić, zadzwonię do nich, zapytam gdzie są – wyszedł z pomieszczenia, w którym miał słaby zasięg, na korytarz.
Jednak nie zdążył zamknąć za sobą drzwi, gdy przypadło do jego ud małe ciałko wtulając się mocno.
- Papa! – krzyknął.
Jared skrzywił się w środku. Czekała go ciężka rozmowa z chłopcem, której wcale nie miał ochoty przeprowadzać. Dzień wcześniej nie zwrócił uwagi na to, że Charlie nie mówi już do niego po imieniu, był zbyt pochłonięty stanem Bereniki, żeby słuchać panicznych słów malca, które i tak wypowiadane były po francusku. Dopóki chłopiec nie odezwał się tak przy lekarce. Wtedy do niego dotarło, co znaczy tak namiętnie powtarzanie przez malca „Papa!”. Rozczuliło go to, ale o wiele bardziej przeraziło. Jednak to nie był czas na rozmowę o tym. Teraz też nie czuł się na siłach. Westchnął tylko.
- Hej, Charlie. Cześć mamo. Shannon – podniósł chłopca do góry i uścisnął bratu dłoń.
- Co z mamusią? - chłopiec był blady i rozczochrany,  oczy miał opuchnięte i zaczerwienione od płaczu, był wciąż wystraszony. 
- Chodź, sam zobacz.
Weszli do pokoju. Berenika uniosła się na łokciach, choć widać było, że był to dla niej nie lada wysiłek. Patrzyła na scenę rozgrywającą się przy otwartych drzwiach dużymi, przerażonymi oczami, w których zabłysły łzy. Ale gdy tylko jej synek wniesiony przez Jareda do sali na nią spojrzał, uśmiechnęła się do niego. Charlie wypowiedział płaczliwe „Maman!” i zalał się łzami, podobnymi do tych wczorajszych. Jared podszedł no jej łóżka a malec zaczął mu się wyrywać, chcąc koniecznie przytulić się do mamy. Dziewczyna wyciągnęła po niego ręce. Chłopiec położył się koło niej, wtulając się w nią z całych sił i wciąż głośno płacząc. Oczy dziewczyny znów się zaszkliły, ale na jej twarzy błąkał się słaby uśmiech, gdy całowała czarne włosy i powtarzała coś cicho, uspokajając go. Constance usiadła na krześle, zajmowanym dotąd przez Jareda i rozpięła kurtkę.
- Nie spał pół nocy i był wyjątkowo marudny. Praktycznie nic nie chciał zjeść. Bardzo się o ciebie bał – powiedziała pomagając słabym rękom Bereniki zdjąć z malca grubą kurtkę.
- Mogę cię prosić na chwilę – Shannon klepnął Jareda w ramię i wskazał na drzwi.
Obaj po chwili znaleźli się na korytarzu i odeszli kawałek, by nie było ich widać przez szkło.
- Co jest kurwa? – zapytał bez ogródek starszy z braci.
- Shannon – Jared jęknął.
Znali się tak dobrze, że wiedział do czego pije jego brat. Ale nie miał ani siły ani ochoty o tym teraz rozmawiać.
- Co "Shannon"? O co chodzi, Jared? Znasz ich kilka miesięcy i bawisz się w zakładanie rodziny? Pojebało cię? Jesteś pewien, że myślisz tym mózgiem co trzeba?
- Ciszej – syknął młodszy z braci, gdy przechodząca obok nich pielęgniarka zgromiła ich wzrokiem - W nic się nie bawię!
- Słuchaj bracie. Mój bracie. – westchnął Shannon przecierając oczy ręką. – Ja wiem, że oni są… bardzo mili. Ten mały zawrócił w głowie też mi. I mamie. Zresztą Berenika też stała mi się przez to bliższa. I mogę ci z ręką na sercu powiedzieć, że przeraziłem się, gdy mama zadzwoniła wczoraj wieczorem. Siedziałem z nimi całą noc pomagając jej go uspokajać, co wcale nie było takie łatwe. Ale kurwa Jared!
- Wiem Shannon! – młodszy Leto przetarł twarz ręką.
Jego brat był zdenerwowany i zdezorientowany. Świadczył o tym lekki brak ogłady językowej w miejscu publicznym. Wiedział, że po prostu się o niego martwił. Ale on naprawdę nie miał ochoty rozmawiać o tym w tej chwili.
- Wiesz? Co ty kurwa wiesz? – syknął pochylając się do niego. – Charlie pół nocy płakał, że chce do mamy i taty! Rozumiesz to? Do T A T Y. Pół nocy wołał ciebie i Berenikę! Nawet przez sen mamrotał. Owszem był przestraszony, ale… cholera Jared. Przecież… złamiecie mu serce.
Jared był w szoku. Wiedział, że Shannonowi chodzi o to, jak Charlie się do niego zwraca. Ale nie podejrzewał, że to wszystko zaszło tak daleko, tak szybko.
- Kurwa – szepnął przeczesując włosy ręką i patrząc w bursztynowe oczy swojego brata.
- Dobrze powiedziane – Shannon usiadł na krześle stojącym pod ścianą.
Jared stał, patrząc w przestrzeń. Po chwili usiadł koło brata.
- I co ja mam teraz zrobić?
- Nie wiem stary. Ale będziecie mu  to musieli wytłumaczyć – westchnął starszy Leto odchylając głowę i opierając ją o ścianę. – I to mnie martwi najbardziej. Wciąż pamiętam, co powiedział, gdy zapytałeś go o list do Świętego Mikołaja.
- Kurwa – podsumował krótko młodszy z mężczyzn chowając twarz w dłoniach opartych na kolanach.
Siedzieli tak kilka chwil.
- To nie jest dobry moment – stwierdził po chwili Jared prostując się. – Berenika jest słaba. Bardzo słaba. Zajmiemy się tym później. Teraz i tak uwaga Charliego skupi się na mamie.
- Mam nadzieję.
Wstali i wrócili do pokoju Bereniki. Charlie już się uspokoił, ale wciąż wtulał się w bok mamy. Constance siedziała na taborecie przyglądając się jak dziewczyna uspokaja syna, mówiąc do niego. Jej głos był bardzo słaby. Widać było po niej, że jest zmęczona, ale głaskała malca jedną ręką po plecach, drugą po głowie. Gdy weszli, podniosła na nich wzrok.
Nikt nic nie mówił, poza blondynką, która wciąż szeptała do syna. Charlie uspokoił się już całkiem. Zaczął przysypiać. Podobnie jak Berenika.
- Zabiorę go z powrotem do domu. Ty odpocznij i o nic się nie martw – szepnęła Constance po chwili, gdy oddech Charliego stał się  głęboki i miarowy.
- Dziękuję – odpowiedziała jej słabym uśmiechem blondynka, po czym zamknęła oczy i zasnęła.
- Jedziesz z nami? – zwróciła się mama do Jareda, podnosząc śpiącego Charliego na ręce.
- Nie chcę jej zostawiać samej – powiedział pomagając jej ubrać malca.
- Ja zostanę. Jedź, ogarnij się – Shannon rozpiął swoją kurtę.
- Serio? – oboje z Constance byli zdziwieni.
- Serio. Spadaj – podał mu kluczyki i dokumenty do samochodu.
Jared patrzył na niego uważnie przez chwilę, po czym skinął lekko głową, założył swoją kurtkę, wkładając do kieszeni kluczyki samochodu i wziął od matki chłopca.
- Na razie. Przyjadę później – powiedział mijając brata. – Dzięki.
Shannon jedynie kiwnął głową. Pocałował matkę w policzek i rozsiadł się na krześle, zajmowanym w  nocy przez jego brata.
Coś w środku go ścisnęło, gdy spojrzał na wychudzoną bladą twarz Bereniki. Jared opowiedział mu jej historię, któregoś wieczora, gdy nękani jetlagiem siedzieli we dwóch na balkonie hotelu, w którym mieszkali. Było to ponad miesiąc po tym jak wyjechali z Paryża. Shannon myślał, że młodszy go wkręca. Ale jego oczy i twarz… nie był aż tak dobrym aktorem, żeby zagrać ten bunt jaki miał w głosie pod sam koniec. Bunt przed niesprawiedliwością życia. Ponad to starszy Leto musiał przyznać sam przed sobą, że ten mały, czarnooki bystrzak zawładnął nim całym. Miał wrażenie, że byłby gotów nieba mu przychylić. Nigdy jeszcze żadne dziecko nie wywarło na nim takiego wrażenia.
Widział, że jego brat coraz lepiej dogaduje się z tą młodą, ładną i skrajnie nieśmiałą dziewczyną. Otwiera się przed nią jak przed prawie nikim, czuł się swobodnie w rozmowach z nią. Cieszyło go to, że przez to Jared jest bardziej rozluźniony. Stany przygnębienia, melancholii, wręcz depresji, w które wpadał jeszcze w październiku, zniknęły. Był bardziej wyluzowany. Zmieniło się nawet jego podejście do fanów. Był dla nich milszy, bardziej cierpliwy, poświęcał im więcej czasu.
Ale mimo wszystko ostatnio Shannona nawiedzała myśl, że między tą dwójką, która wydawała się być absurdalna już ze względu na różnicę wieku, może pojawić się coś więcej. Małego już Jared pokochał, temu się Shannon nie dziwił. Ale bał się, że młodszy porzuci zespół, zechce być z nimi, założyć rodzinę. Może nawet nie z nimi. Może nawet z Bereniką pozostaną jednie przyjaciółmi. Ale co, jeżeli poczuje potrzebę posiadania rodziny? Jest tyle kobiet, chętnych i gotowych, nie miał by problemu, wystarczyło by zauroczenie i dziecko do kochania. Co wtedy stało by się z nim, Shannonem? Odganiał od siebie te skrajnie egoistyczne myśli, gdy tylko przemknęły lotem błyskawicy przez jego świadomość. Zespół był dla niego wszystkim. Sensem istnienia i oddychania. Ale kochał brata nawet ponad to, chciał, żeby był szczęśliwy. Nawet jeżeli to miało by oznaczać koniec kariery. Może mógłby grać gdzie indziej? Nie. To było wykluczone. Zresztą, nie ważne. Jared zasługiwał na szczęście. I tak wiele w życiu poświęcił na spełnianie marzeń ich obu.
Mimo to, gdy ubiegłej nocy Charlie wołał Jareda, nazywając go tatą, Shannon poczuł strach. Nawet nie ten głupi strach o zespół. Dobrze wiedział, że w życiu są rzeczy ważniejsze niż kariera. Poczuł strach o małego. Bo jeżeli Jared i Berenika są i pozostaną tylko przyjaciółmi? To było bardziej niż prawdopodobne, jeżeli spojrzeć na to pod kątem ich rozmów i jej… historii. No i osobowości młodszego Leto. W końcu Jared kochał swoją sztukę ponad wszystko. Shannon miał problem z wyobrażeniem sobie, że młodszy porzuca to dla czegokolwiek innego. Że porzuca swoje życie. Wszystko co stworzył. Ale z drugiej strony wiedział, że kiedyś młodszemu marzyła się rodzina. Mówił, że się z tego wyleczył po nieudanych związkach. Zresztą, obojgu z nich kiedyś marzył się dom. Wiedział, że gdyby cokolwiek się zdarzyło, nawet w wypadku głupiej wpadki, Jared nie pozwoliłby, żeby jego dziecko wychowywało się bez ojca, albo żeby matka cierpiała biedę. Znali to obaj z autopsji aż za dobrze. I żaden z nich nie skazał by na to nikogo. Ale przez tyle lat nie było takiej potrzeby. A Charlie? Co prawda Jared nie był jego ojcem z biologicznego punktu widzenia, ale Shannon wiedział, że czuje się za niego odpowiedzialny. I za Berenikę.
Miał mętlik w głowie i nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Miał nadzieję, że ta sprawa się wyjaśni. Trudno. Trzeba będzie z małym pogadać i nie będzie to łatwe. Ale lepiej szybko, nim zakorzeni się w nim to na dobre.
Spędził w pokoju Bereniki cztery godziny. Przez ten czas kilka razy pojawiła się w nim pielęgniarka, raz lekarz, ale nic szczególnego się nie działo. W końcu kiedy wskazówki zegara majaczyły gdzieś w okolicach jedenastej trzydzieści, Berenika zaczęła się budzić.
- Shannon? – jej głos był zdziwionym szeptem.
- Spodziewałaś się świętego Mikołaja – uśmiechnął się. – Święta już za nami. Jared z mamą i Charliem pojechali do niej, mały zasnął. Jared pisał, że zahaczyli z chłopcem też o tego lekarza, ale tylko obejrzał go pobieżnie, nawet go nie budząc i jak zobaczył, że z nim wszystko okay, to puścił ich do domu. Pewnie niedługo się pojawią.
- Charlie? U lekarza? Co się stało? – dziewczyna poważnie się zaniepokoiła.
- Spokojnie! Nic takiego. Po prostu… - urwał, bo nie wiedział jak jej powiedzieć, że jej stan przeraził medyka i bał się o dziecko.
- Po prostu co? – podniosła się na łokciach już całkiem obudzona, choć jej chude ramiona trzęsły się od wysiłku.
Shannon westchnął.
- Jesteś na skraju wyczerpania, Berenika. Przynajmniej tak wynika z badań. Niedożywiona i tak dalej. I wiesz… - chciał wspomnieć o jej bliznach, których jak się domyślał, musiała mieć wiele, ale wycofał się, niepewny, czy w ogóle powinien znać jej historię. - Bali się o małego.
- Charliemu nic nie jest – powiedziała z mieszaniną ulgi i lekkiej goryczy opadając z powrotem na poduszki i zawieszając wzrok na suficie.
- Tak też stwierdził lekarz.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała.
- Za to z tobą jest gorzej. I podejrzewam, że nasłuchasz się od Jareda, jak tylko będziesz miała okazję.
Wywróciła oczami, a z jej twarzy zniknęło napięcie, które zostało zastąpione mieszaniną zniecierpliwienia i rozbawienia.
- Hipokryta. – mruknęła do sufitu.
- Jared? Zgadzam się. Ogromny. Pod tym względem jesteście siebie warci.
Spojrzała na niego z lekko figlarnym uśmieszkiem, który odwzajemnił z lekkim zdziwieniem. Nigdy jej takiej nie widział. Ta mina nadawała jej charakterku ale też uwydatniała jej młodość.
- Dzięki.
- To nie był komplement.
Znów wywróciła oczami.
- Długo tu siedzisz?
- Cztery godziny.
Jej brwi uniosły się w zdziwieniu.
- Miło mi, że mogłam cię zabawiać rozmową i swoim towarzystwem przez ten czas.
- Cóż, nie jesteś zbyt rozmowna, to fakt, ale jakoś sobie z tym poradziłem – zamachał przed jej oczami słuchawkami.
- Słuchałeś muzyki w towarzystwie damy?
- Śpiącej królewny – zaśmiał się.
Berenika straciła całą śmiałość, która powoli się w niej rodziła podczas tej rozmowy. Jej oczy popchnięte siłą nieśmiałości uciekły na drugi koniec sali obserwując uparcie niezwykle fascynujące zjawisko w postaci białej szafki na leki, a jej blade, wręcz ziemiste policzki pokryły się lekkim rumieńcem, który nadał jej twarzy życia.
W tej krótkiej chwili, w której widział tą nutkę przekory w jej oczach, zrozumiał co Jareda tak do niej przyciąga. Do tej pory widział w niej wręcz niewyobrażalnie nieśmiałą młodą kobietę, lecz w tej chwili zauważył w niej inteligentną dziewczynę, w której wciąż tkwiła młodość, przysypana zwałami problemów, braku wsparcia i trudów życia. Jej nieśmiałość była zwykłym strachem.
- Wiesz, jest pewien… pewna sprawa – zaczął obserwując ją uważnie.
Pomyślał, że im szybciej z nią o tym porozmawia tym ona szybciej to załatwi. Spojrzała na niego z ciekawością czającą się w kącikach oczu. Resztę wciąż dominował brak śmiałości.
- Chodzi o Charliego. I o Jareda.
- Wiem – spuściła wzrok na kołdrę. – Słyszałam.
Shannon miał wrażenie, że zrobiło jej się wstyd. Westchnęła.
- Porozmawiam z nim o tym. Właściwie nie wiem, skąd mu się to wzięło. Zawsze zwracał się do Jareda po imieniu – ściągnęła brwi w zamyśleniu.
- Ja wiem – jego oczy zmierzyły się z zaskoczonymi niebieskimi tęczówkami. – Mały był wystraszony. Zadzwonił do Jareda jak zemdlałaś. Razem z mamą pojawił się tam przed karetką i poza pomocą tobie, zaczęli go uspokajać. I był taki moment, tak mówiła mama, kiedy Charlie nagle przestał mówić do Jareda po imieniu, a zaczął…
- Mówić „papa” – dokończyła za niego, zamyślona.
- Tak. Nawet nie zwrócili na to uwagi, wiesz, oboje z mamą byli przejęci, a nie znamy tak dobrze francuskiego. Później dopiero jak lekarka chciała zabrać chłopca Jaredowi, to ona zwróciła ich uwagę na formę, zorientowali się o co chodzi – westchnął, mierzwiąc sobie włosy. – Myśleliśmy, że to tylko kwestia strachu, szoku – urwał  na chwilę. – Ale gdy mama zabrała go do siebie na noc, a Jared został tutaj, Charlie przez sen wołał ciebie i  jego. Ale nie po imieniu, tylko wciąż jako „papa”. No i dzisiaj, jak zobaczył go w szpitalu, też już nie było zwykłego Jareda.
Berenika westchnęła i zamknęła oczy. Wyglądała na zmęczoną i lekko wystraszoną tą sytuacją. Zdawała się być zagubiona.
- On ma cztery lata – jej głos był cichy. – Nie wiem jak mam mu to wszystko wytłumaczyć. Jared jest pierwszym… autorytetem jaki znalazł, nigdy nie miał nikogo, nawet wujka, na miarę ojca, a wszystkie dzieci dookoła… dla nich to normalna sprawa. I on tego nie rozumie.
Zakryła twarz dłońmi, przecierając oczy. Nagle drzwi do sali cicho się otworzyły i pojawiła się w nich uśmiechnięta buzia Charliego, za którym szedł Jared.
- Maman! – krzyknął chłopiec i podbiegł do łóżka po czym chciał się na nie wspiąć.
Udało mu się dopiero przy pomocy Shannona. Jared zamknął drzwi do sali i podszedł do łózka stając obok brata. Charlie przytulił się do mamy, już nie płakał, a widząc ją przytomną uśmiechał się i szczebiotał głośno i wesoło po francusku. Z twarzy Bereniki również nie znikał słaby uśmiech, gdy patrzyła na synka.
- A gdzie mama? – zapytał brata starszy Leto.
- Została w mieszkaniu. Stawiała opór, ale ją namówiłem. Jest zmęczona, całą noc nie spała. Ty lepiej też jedź, albo weź taksówkę, wyśpij się – odpowiedział mu młodszy, zdejmując kurtkę.
- Ale kiedy mnie tu dobrze – uśmiechnął się Shannon, mierzwiąc włosy Charliemu. – Najwyżej położę się koło Bereniki.
- Ja leżę koło mamusi! – odparł malec pokazując ząbki w uśmiechu i rozkładając się na łóżku obok Bereniki.
Shannon wysunął do przodu dolną wargę, robiąc smutną minę i pociągając nosem. Chłopiec zaśmiał się na ten widok i rozłożył szeroko nogi, zajmując więcej miejsca.
- No trudno. Jak Charlie mnie nie chce puścić… - powiedział ze smutkiem w głosie i zaczął zbierać się do wyjścia, patrząc co chwila na chłopca i udając że ociera łzy. Na ten widok Charlie śmiał się głośno, ale po chwili niepewny, czy Shannon udaje siadł na łóżku i spojrzał na mężczyznę, który stał już przy drzwiach.
- No dobrze, możesz się położyć z nami, zmieścimy się.
Starszy Leto zaśmiał się i podszedł do łóżka.
- Dzięki, ale Jared ma rację. Pojadę do mamy, zobaczę co u niej. Żółwik młody – wystawił do Charliego zaciśniętą pięść. – Trzymaj się Berenika, do zobaczenia.
Uścisnął rękę bratu i wyszedł zapinając kurtkę.
- Jak się czujesz? – Jared usiadł na krześle i rozpiął czarny płaszcz.
- W porządku. Mogłabym spać wieki, ale poza tym to czuję się normalnie – uśmiechnęła się, poprawiając włosy synka. – Dobrze was widzieć.
- Mamuś, a kiedy wyjdziesz ze szpitala?
- Nie wiem, kochanie.
- Bo byśmy poszli na basen. Shannon mówił wczoraj, że pójdziemy! Ja nigdy nie byłem na basenie.
- Myślę, że do końca tego tygodnia pójdziemy na basen, jeśli chcesz – powiedział Jared.
- Super! Mamusia pójdzie z nami?
- Zobaczymy – Berenika uśmiechnęła się do malca, który przytulił się do niej.
- Co tak pika? – zapytał Charlie rozglądając się po pomieszczeniu.
- Serce twojej mamy – powiedział Jared wskazując na monitor.
- Wow! Naprawdę?
- Naprawdę –Berenika pokiwała głową ze śmiechem.
Charlie przyłożył ucho do jej klatki piersiowej.
- Ojej! Ale super! A moje też tak bije?
- Tak, tylko trochę szybciej – odparła mu mama.
- Papa, a tobie też tak bije serce? – Charlie pokazał w uśmiechy białe ząbki i wyciągnął ręce do Jareda, aby muzyk wziął go na kolana.
Leto spojrzał Berenice w oczy, z których zniknęło rozbawienie zastąpione zmartwieniem. Amerykanin westchnął i wziął chłopca na ręce po czym usadził sobie na kolanach. Malec przyległ uchem do jego klatki piersiowej.
- Bije! – stwierdził z radością.
- Charlie. Musimy pogadać – chłopiec wyprostował się i spojrzał z ciekawością na twarz mężczyzny. – Posłuchaj…
Urwał, zbierając myśli. Nie miał pojęcia co mu powiedzieć. Jak mu wytłumaczyć to wszystko i jednocześnie go nie zranić. Przeczesał włosy dłonią.
- Jesteś wyjątkowym chłopcem Charlie – zaczął, patrząc w czarne tęczówki. – I naprawdę wiele dla mnie znaczysz. Zajmujesz już szczególne miejsce w moim sercu, wiesz? Ale… ja nie jestem twoim tatą Charlie.
Z twarzy malca znikła wcześniejsza wesołość. Pojawiło się skupienie i zalążek smutku. Uważnie patrzył na usta i oczy muzyka.
- Nie zrozum mnie źle. Jesteś dla mnie bardzo ważny, wiesz? Jesteśmy kumplami i zawsze będziemy. Ale ja nie jestem twoim tatą.
- Bo nie byłeś jak się urodziłem? – zapytał go malec.
Jared spojrzał na Berenikę, której twarz była pełna skupienia i troski. Pokiwał głową zwracając wzrok z powrotem na chłopca.
- Ale tata takiej Camile ode mnie ze szkoły to on też nie był jak Camile się urodziła, ale teraz wziął ślub z mamą Camile i on jest teraz tatą Camile.
Głos Charliego był smutny. Spuścił wzrok i obracał w rączce triadę Jareda.
- To dlatego Charlie, że jej tatuś pokochał jej mamusię. Pobrali się i już będą zawsze rodziną.
- Ty nie kochasz mamusi? – chłopiec był zdziwiony, a jego oczy szybko odnalazły niebieskie tęczówki Amerykanina.
- Jest moją przyjaciółką – odpowiedział po chwili muzyk.
- Ale może być twoją żoną! Przecież się lubicie! – zawołał malec z buntem.
- To nie jest takie proste Charlie. To tak nie działa – odpowiedział mu cichym, lekko smutnym głosem.
- Ale dlaczego?
- Bo… - nie wiedział co ma odpowiedzieć.
- Nie kocha się każdego człowieka Charlie – odezwała się tym razem Berenika. – Miłość jest bardzo skomplikowana w swojej prostocie. Nie można pokochać kogoś z przymusu. Serce nie wybiera. Może ci się dobrze rozmawiać z jakąś dziewczyną i ona może być bardzo ładna, ale to nie oznacza, że ją pokochasz. Albo nawet jeżeli ty ją pokochasz na śmierć i życie, to nie znaczy że ona pokocha tak ciebie. A nikogo nie można zmusić do miłości.
- Albo możecie się kochać oboje, ale zbyt wiele was dzieli abyście mogli tą miłość rozwinąć – dodał Jared.
- Ale ja cię kocham! – z oczu malca pociekły łzy. – I chcę żebyś był moim tatą!
Charlie wtulił się mocno w mężczyznę łkając. Leto gładził jedną ręką jego plecy a drugą główkę. W końcu szepnął mu do ucha patrząc w zatroskane oczy Bereniki.
- Ja ciebie też kocham, Charlie. I naprawdę cieszyłbym się mając takiego syna. Ale to… tak się nie da. To nie jest takie proste.
Zapadła chwila ciszy. Chłopiec, wciąż wtulony w mężczyznę powoli się uspokajał. Z twarzy Bereniki nie znikało zmartwienie, dołączyło za to ogromne poczucie winy.
- Ale jak się ożenisz z mamusią to będziesz moim tatą? – zapytał w końcu malec prostując się i patrząc na Jareda.
- Nie… nie mogę ci obiecać, że ożenię się z twoją mamą, Charlie. Jesteśmy przyjaciółmi i tak może zostać już zawsze.
- Ale jeżeli się z nią ożenisz?! – zapytał z uporem.
Jared spojrzał na Berenikę. Szczupła twarz okalana blond włosami w lekkim nieładzie, wyraźne, ciemniejsze od włosów brwi, blada cera, pełne kształtne usta, prosty nos, jasne, niebieskie oczy, pełne zmartwienia i siły jednocześnie. Tak dobrze poznał już jej twarz. Bardzo ją polubił, uważał za przyjaciółkę. Ale czy potrafiłby chociaż wyobrazić sobie, że czuje do niej coś więcej?
- Tak, jeżeli kiedykolwiek bym się ożenił z twoją mamą, to będę twoim tatą. – odpowiedział poważnie zaglądając w oczy chłopcowi. – Ale to może nigdy nie nastąpić. Rozumiesz?
Charlie kiwnął głową, po czym znów przytulił się do Jareda.
- I tak cię kocham Jared. Nawet jak nigdy nie będziesz moim tatą. Jesteś dobry.
Leto mimo wszystko czuł się paskudnie. Widział zawód w oczach malca. Ale nie mógł mu powiedzieć nic innego. Nie mógł do cholery! Tylko czemu jego własne imię w ustach malca nagle przestało mu się podobać?


_______
Tam tam taaaaam.
Bez bicia przyznaję, że rozmowa Jareda Charliego i Bereniki (no dobra, głównie Jareda i Charliego) była dla mnie chyba cięższą niż dla nich samych... Mam nadzieję, że jakoś jednak z niej wybrnęłam! I że wam się spodoba.
Zostawiam was z rozdziałem i czekam w napięciu na wasze komentarze :) Za błędy z góry przepraszam!
Piszcie, piszcie, piszcie!

xx

niedziela, 8 grudnia 2013

013.

Przeciskali się przez tłum w hali przylotów Roissy-Charles de Gaulle. Schowani pod kapturami i czapkami, owinięci szalikami, zmierzali w stronę wyjścia.
- O nie. Idziemy naokoło. Nie mam dziś humoru na spotkanie z tymi łachudrami – powiedział Shannon gwałtownie zmieniając kierunek, w którym szedł, na widok małej grupki ubranych w grube kurtki Francuzów z drogimi, profesjonalnymi aparatami, rozglądających się  dookoła.
Reszta grupy podążyła bez ociągania za perkusistą i w ten sposób obchodząc halę prawie naokoło, ale za to niezauważeni, przedostali się do wyjścia.
Było poniedziałkowe popołudnie czasu europejskiego, środek stycznia. Ta zima w Paryżu była wyjątkowo mroźna, a po ponad dwóch tygodniach spędzonych w ciepłej Kalifornii, temperatura wydawała się być bliska zera absolutnego. Do tego ogromne ilości śniegu, który nieustannie i niemiłosiernie spędzał sen z oczu zarządcom dróg i kierowcom, wydawały się być zjawiskiem fantastycznym po złotym piasku plaży w Malibu. I tak mieli szczęście, że akurat w dzień ich przylotu nastąpiła chwilowa przerwa w opadach i mogli bezpiecznie, bez większych opóźnień wylądować.
- Jaque ma być w sektorze 1B. Matko, jak cholernie zimno! – powiedziała Emma wciągając co prędzej na dłonie grube, polarowe rękawiczki.
- Ile stopni było w Sydney jak wyjeżdżałaś, przypomnij mi jeszcze raz – powiedział Shannon owijając dłonie w rękawy swetra.
- Dwadzieścia osiem.
- Tu też jest ze dwadzieścia osiem. Tyle że na minusie – powiedział Tomo zapinając kurtkę. – Jesteście pewni, że to Paryż, a nie Syberia?
- Możecie przestać marudzić? Ruszcie tyłki zamiast stać to będzie wam ciepło. Shannon, weź walizkę mamy, ja wezmę torbę – Usłyszeli za sobą raźny głos Jareda, który ruszył przez parking szukając wzrokiem sektora 1B, ciągnąc jedną ręką czerwoną walizkę i niosąc na plecach dużą, podróżną torbę.
- A ten co taki… wesół? – zapytał Shannon biorąc od Constance brązową walizkę na kółkach.
- Po prostu lubi Paryż – stwierdziła siwowłosa kobieta poprawiając szalik i dopinając ostatnie guziki pod szyją.
- Ostatnio jakoś bardziej – zauważył starszy z braci.
- Wydajesz się być niezadowolony z tego faktu – wyszczerzył się do niego Chorwat.
- Roisz sobie coś.
- Jesteś zazdrosny.
- Niby o co?
- Chyba o kogo?
- Pieprzysz Milicevic – warknął Shannon, zły bardziej na siebie niż na przyjaciela i przyspieszył, wyprzedzając grupkę i przyłączając się do Jareda.
- Widzisz gdzieś ten samochód? – zapytał go młodszy brat przystając i rozglądając się dookoła.
- Tam. Chyba. To miał być duży, srebrny van, tak? – pokazał na auto oddalone sto metrów od nich.
- Tak, chyba tak.
Ruszyli w tamtym kierunku.
- Jakie masz plany na te pięć dni? – zapytał Shannon.
To były ich ostatnie wolne dni przed powrotem w trasę.
- Pięć i pół, dziś też jest dzień. Mam zamiar spotkać się z przyjaciółmi i mieć w dupie wszystkich dziennikarzy.
- Z Chrisem?
- Chris siedzi w Nowym Jorku, ale podobno Terry ma się tu pojawić za dwa dni.
- I co? Tak będziesz się przez tydzień tułał po ludziach?
- Już się za mną stęskniłeś? – wyszczerzył się do niego. – Nie bój się, jeszcze się na mnie napatrzysz i będziesz mnie wyzywał szybciej, niż zdążysz powiedzieć „tour”. 
Zbliżyli się do wysokiego, szczupłego mężczyzny w eleganckim płaszczu.
- Monsieur Leto? – zapytał, gdy tylko stanęli koło vana.
- Tak.
- Jaque. Mam panów zabrać do miasta – podał im rękę, którą obaj uścisnęli.
Zapakowali więc wszystkie walizki do vana i z przyjemnością usadowili się w ciepłym wnętrzu auta. Młody francuz zawiózł Emmę, Tomo i Shannona do hotelu, gdzie również Jared zostawił swoje walizki, po czym razem z Constace udali się do jej mieszkania.
- Lubię to mieszkanie – powiedziała kobieta, zdejmując płaszcz.
- Cholernie tu zimno – Jared wniósł do środka jej walizki i zamknął drzwi.
- Dziwisz się?
- Nie bardzo.
- Chcesz herbaty?
- Nie, dzięki – stał w drzwiach poprawiając w lustrze włosy.
Constance powiesiła płaszcz na kołku.
- Pozdrów ich ode mnie – powiedziała patrząc na niego i opierając ręce na biodrach, na jej twarzy czaił się uśmiech.
- Kogo? – syn spojrzał na nią z idealnie niewinną i lekko zaskoczoną miną.
- Berenikę i Charliego – powiedziała wywracając oczami i otwarcie się uśmiechając. – Powiedz, że odwiedzę ich jutro i wtedy dogadamy się kiedy będę zostawać z małym – pocałowała go w policzek. – I uważaj na siebie jak będziesz się w nocy błąkał po mieście, a wiem że będziesz, nawet nie próbuj zaprzeczyć, znam ten wzrok.
Nim jednak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, poczuł że telefon w jego kieszeni wibruje więc wyciągnął go, zerkając na wyświetlacz.
- Hej Berenika – odebrał z uśmiechem.
- Jared! – krzyk rozerwał ciszę.
- Hej Charlie – zmarszczył brwi, coś nie pasowało mu w głosie chłopca.
Malec zaczął krzyczeć  płaczliwym głosem do słuchawki, angielski mieszając z francuskim i innym językiem, którego muzyk nie znał, ale przypuszczał, że to polski, którego dziewczyna uczyła synka. Wyłapał tylko coś o mamie. Poczuł, że dostaje gęsiej skórki. Chłopiec był przerażony.
- Charlie. Uspokój się bo niewiele rozumiem. Powoli – starał się brzmieć spokojnie.
- Mamusia! Mamusia! Jared! Mamusia się przewróciła! I śpi! A ja jej nie mogę obudzić! Jared! Maman! Maman! Mommy! Obudź się! Jared ona się nie budzi.
- Kurwa.
- Jared! – syknęła Constance, oburzona, że mężczyzna mówi tak do Charliego.
Muzyk zbladł, czuł jak rośnie w nim przerażenie i poziom adrenaliny.
- Mamo! Samochód. Szybko. Berenika – rzucił do niej łapiąc klucze od domu.
Constance nie wiedziała o co chodzi, bo nie słyszała rozmowy z chłopcem, ale widząc wzrok syna i przerażenie, które pojawiło się na jego twarzy, bez słowa wyjęła z szuflady kluczyki do samochodu i dokumenty, wcisnęła je Jaredowi w ręce i zamknęła mieszkanie. Amerykanin podbiegł do windy i uderzył pięścią w guzik przywołujący. W słuchawce wciąż słyszał lament chłopca.
- Charlie – czuł, że zaschło mu w ustach, więc odchrząknął. – Charlie, hej, słyszysz mnie. Charlie!
Ale malec nie reagował. Wiąż tylko krzyczał do mamy we wszystkich językach jakie znał, mieszając je ze sobą. Mimo to, Jared mówił do niego, nim przyjechała winda chłopiec był trochę spokojniejszy, choć wciąż mu nie odpowiadał bezpośrednio.
- Charlie. Hej Charlie, posłuchaj mnie. Wszystko będzie dobrze. Mamo, zadzwoń po karetkę, znasz jej adres. Gdzie ta pierdolona winda – warknął, ale zaraz się zreflektował. – Charlie. Słyszysz mnie. Mama będzie zdrowa, zobaczysz.
- Jared.
- Jestem. Zaraz tam będę Charlie. Nie bój się. Zaraz tam będę.
- Mamusia. Jared zrób coś.
- Wiem, Charlie. Zaraz tam będę, nie płacz. Będzie dobrze. Nie bój się.
- Jared… - połączenie urwało się gdy wsiedli do windy i drzwi za nimi zamknęły się.
Padła bateria w telefonie Amerykanina.
- Kurwa mać – Krzyknął ze złością. – Szybciej! Boże, mogliśmy iść schodami.
- Zdążyłam zadzwonić po karetkę.
- Szybciej, szybciej, szybciej!
Droga przez miasto, choć wcale nie bardzo daleka, dłużyła im się niezmiernie. Zakorkowane ulice zawalone świeżym śniegiem i zaspami stanowiły nie małe utrudnienie. Ale Jared wskakiwał samochodem w mniejsze uliczki, intuicyjnie, kierowany bardziej adrenaliną, niż znajomością Paryża, i omijał co większe korki, nie zważając na małą przyczepność i ograniczenia prędkości. Dzięki temu już po kilku minutach, które i tak wydawały się być wiecznością, byli  pod mieszkaniem Bereniki. Nawet nie zamykając samochodu, wyskoczył z niego i przeskakując po trzy stopnie, znalazł się przed drzwiami mieszkania na poddaszu. Zamkniętymi drzwiami. Wyraźnie słychać było łkanie chłopca w mieszkaniu. Jared zastukał pięściami, trochę za mocno.
- Charlie. Otwórz! To ja!
Usłyszał tupot małych stópek po podłodze.
- Ni-ni-ni-ie sięgnę. – załkał.
- Kurwa – syknął Amerykanin. – Charlie. Posłuchaj. Odsuń się od drzwi. Schowaj się za kanapą dobrze?
- Dobrze.
- Już?
- Tak, już – Usłyszał oddalony głos.
Na klatce akurat pojawiła się Constance.
Jared uderzył z kopniaka dwa razy w stare, drewniane drzwi, które stęknęły pod naporem jego napędzanych adrenaliną mięśni. Za trzecim razem stary zamek puścił i drzwi otworzyły się z impetem. Constance od razu pobiegła do kanapy gdzie skulony leżał chłopiec. Na podłodze, między kuchnią, a salonem leżała Berenika. Ale to nie była ta Berenika którą pamiętał. Była o wiele chudsza, wręcz koścista, policzki miała zapadnięte. Jej skóra była szarobiała, oczy okalane ciemnymi sińcami zmęczenia, wyschnięte usta. Leżała na podłodze, obok niej rozbity kubek, z którego rozlała się resztka herbaty. Całkowicie bez ruchu. Jej drobna głowa okalana była rozrzuconymi w nieładzie długimi blond włosami. Podbiegł do niej w tym samym czasie, w którym jego mama dopadła do kanapy i zaczęła uspokajać chłopca.
- Berenika – chciał powiedzieć to głośno, ale jego głos był jedynie schrypniętym ze strachu szeptem. Odchrząknął. Ukucnął obok niej.
- Berenika – jego głos był głośniejszy, potrząsnął nią za ramię.
Nie reagowała. Pochylił się tak, że jego policzek znajdował się kilka milimetrów nad jej nosem.
- Oddychaj, błagam oddychaj.
Wiedział, że minęło już sporo czasu od kiedy straciła przytomność. Wiedział, co mógł oznaczać brak oddechu. Leciutki, prawie niewyczuwalny powiew życia odbił się na jego policzku. Zamknął oczy i z ulgą wypuścił oddech.
- Maman! Maman! – Charlie wciąż łkał i wyrywał się Constance.
Jared rozpaczliwie próbował sobie przypomnieć coś z pierwszej pomocy, o której się uczył na kursie prawa jazdy. W liceum. Czyli jakieś dwadzieścia pięć lat wcześniej. Jedyne co pamiętał to pozycja bezpieczna albo sztuczne oddychanie. Ale Berenika oddychała, więc prowizorycznie, nie pamiętając szczegółowych ruchów położył ją na boku. Gdy dotknął jej dłoni uświadomił sobie, co było wyjątkowo głupie i mało ważne w tej chwili, ale to jest chyba przywara ludzkiego umysłu, że w trudnych chwilach przywołuje do świadomości głupoty, że to pierwszy raz, gdy  jej dotyka. Jej drobniutka dłoń, bardzo szczupła i delikatna była lodowata i niemalże śnieżnobiała. Pod, wydawałoby się, cienką jak pergamin warstwą skóry, odznaczały się wręcz sine żyły.
Gdy chciał wstać po koc, który leżał na kanapie, do ciała dziewczyny dopadł chłopiec, który łkając wyrwał się Constance i teraz tulił się w panice do mamy, która uparcie nie odpowiadała na jego rozpaczliwe wołanie.
- Mamo, podaj ten koc. Charlie, chodź tutaj – Zaczął go odciągać.
Malec jednak uparcie przytulał się do maminej ręki.
- Charlie, kochanie – Jared ukucnął szepcząc mu do ucha. – Spójrz na mnie.
Zadziałało, chłopiec odwrócił się i spojrzał w niebieskie oczy muzyka.
- Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.
Malec chwilę skupiał wzrok na jego tęczówkach. Jednak zaraz pociekły nowe łzy. Jared przyciągnął go mocno do siebie, przytulając go do klatki piersiowej.
- Mamo, przykryj ją kocem. Oddycha. Jeżeli płacz Charliego jej nie obudził, to my chyba nie możemy zrobić więcej, jak czekać na karetkę. Usiądź obok niej i sprawdzaj dłonią, czy oddech nie zanika.
- Tylko gdzie jest ta cholerna karetka – Powiedziała Constance i zrobiła co polecił jej syn.
Jared stał nad drobnym ciałem dziewczyny bujając Charliego, który praktycznie wpił się swoim ciałkiem w jego tors, płacząc i wołając wciąż niezrozumiałe dla Amerykanów, zniekształcone łzami, katarem i seplenieniem słowa, mieszając ze sobą gramatykę różnych języków „Papa! S'il te plaît! Réveille maman! Maman! Maman! Maman! S'il te plaît, te réveille!” Po kilku minutach niespokojnego oczekiwania, do mieszkania wbiegli zwabieni chyba płaczem chłopca ratownicy medyczni. Constance i Jared z Charliem na rękach odsunęli się do kuchni, podczas gdy ratownicy skupili się nad ciałem dziewczyny. Coś jej podawali, sprawdzali czynności życiowe, wymieniali między sobą szybkie komendy po francusku. W końcu przenieśli ją na nosze. Podeszła do nich młoda lekarka i zaczęła coś mówić, ale szybko dali jej znać, że nie rozumieją po francusku.
- Pan jest jej mężem?
- Przyjacielem.
- A to jest…? – wskazała na chłopca.
- Jej synek.
- Rozumiem – lekarka była lekko zdziwiona. – Cóż, zabieramy ją do szpitala, musimy poddać ją badaniom aby ustalić co jej właściwie jest.
- Który szpital?
Spojrzała na niego podejrzliwie.
- Wiem, że teoretycznie nie może pani udzielać takich informacji ludziom spoza rodziny, ale ta dziewczyna mieszka w tym kraju samotnie, a jej jedyną rodziną jest ten chłopiec, który za wiele pani nie powie. Ona pochodzi z Polski i tam jest jej najbliższa rodzina, z którą już chyba nawet przestała się kontaktować. Więc niech pani powie mi cokolwiek, bo jestem jedynym człowiekiem, który jest w stanie zapewnić jej jakąkolwiek opiekę! – powiedział to szybko, głosem nieznoszącym sprzeciwu, wykorzystując trochę swoje zdolności aktorskie, choć nie do końca świadomie.
Młoda dziewczyna patrzyła na niego chwilę dziwnym wzrokiem.
- Brała jakieś leki? – zapytała po chwili.
- Z tego co mi wiadomo – nie.
- Na coś uczulona?
- Tego nie wiem.
- Po chłopca…
- Ja się nim zaopiekuję.
- Nie może pan. To niezgodne z prawem.
- To niech go pani spróbuje ode mnie zabrać – syknął przez zaciśnięte zęby, nie mógł powstrzymać złości w głosie.
Dziewczyna spojrzała na niego, po czym zwróciła się do wtulonego w Jareda malca.
- Kochanie, chodź, zabiorę cię do cioci Amandy. Ona się tobą zajmie dopóki mamusia nie wyzdrowieje – Jared poczuł jak rośnie w nim wściekłość. – Będziecie sobie rysować i oglądać bajki…
- Ja nie chcę nigdzie iść. Nie mam żadnej cioci Amandy – malec załkał wtulając się jeszcze bardziej w muzyka. – Ne laisse pas me soustraire, papa.
- Papa? – zdziwiła się lekarka patrząc na muzyka.
On sam zmarszczył brwi w lekkiej konsternacji.
- Mały zostaje ze mną – powiedział po chwili twardo.
Dziewczyna przełknęła ślinę i potarła dłonią policzek.
- Dobrze. Ale musi być pan cały czas w szpitalu z chłopcem.
- Rozumiem.                                                                                                                                                
- Szpital świętego Józefa. Potrzebne mi są jej dane, więc poszukam portfela w jej torebce. Są państwo świadkami.
Po chwili siedzieli we trójkę w samochodzie Constance i kierowali się w stronę szpitala wskazanego przez lekarkę.  Dotarli tam niedługo po karetce. Wnętrze przywitało ich ciepłym, jasnym, pachnącym środkiem do dezynfekcji powietrzem. Charlie nie chciał oddalić się od ciała Jareda na odległość większą niż pięć centymetrów, więc muzyk cały czas trzymał go na rękach. Od pielęgniarki dyżurnej dowiedzieli się, że Berenika została zabrana na badania i gdy tylko się to skończy zostaną o tym poinformowani. Usiedli więc w poczekalni. Minuty dłużyły się niemiłosiernie. Charlie już po dziesięciu zapadł w niespokojny sen, wtulony w klatkę piersiową Amerykanina. Constance wyszła, żeby zadzwonić do Shannona i dać mu znać, co się dzieje, żeby przede wszystkim nie martwił się o Jareda, który nie odbierał telefonu. Sam Jared siedział na boleśnie niewygodnym krześle poczekalni, kołysząc nieświadomie chłopca i podrywając wzrok na każdy najmniejszy ruch pielęgniarek. Kilka razy jego oczy skrzyżowały się z brązowymi źrenicami lekarki, z którą rozmawiał w mieszkaniu. Zadawała się wpadać do poczekalni, żeby sprawdzić, czy on razem z Charliem wciąż tam siedzi, jak obiecał. Ale on nie miał zamiaru się stamtąd ruszać. W końcu po ponad godzinie dowiedzieli się, że Berenika jest jeszcze nieprzytomna, ale przeszła już wszystkie badania i została umieszczona w sali 213 do której ich skierowano. Chłopiec wciąż spał, gdy przemierzali korytarze szpitala w poszukiwaniu wyznaczonej im sali. W końcu w skrzydle kobiecym znaleźli niewielki pokój zastawiony sprzętem, z przeszklonymi drzwiami. W środku kręciła się siostra w białym kitlu, wychodząc powiedziała, że mogą wejść, ale nie mogą jej budzić. Na ich pytanie o stan dziewczyny, odpowiedziała jedynie, że muszą czekać na wyniki, część będzie jeszcze dziś, cześć dopiero jutro. W pokoju Bereniki panowała cisza, odmienna od niespokojnego hałasu korytarzy. Jedyne co ją zakłócało to dźwięk aparatu obrazujący bicie jej serca i szum jednej z nieznanych im maszyn. Leżała przykryta błękitną szpitalną kołdrą, wciąż okropnie blada i nieprzytomna, za uszami zawinięte miała rurki, które doprowadzały tlen do jej nosa, do palca podłączony miała miernik tętna i pulsu. Do wenflona wbitego w wierzch lewej dłoni podłączona była kroplówka, która kapała leniwie kilkadziesiąt centymetrów wyżej, zawieszona na stojaku.
Podeszli do jej łóżka, Jared usiadł na krześle, Constance przysunęła sobie taboret i usiadła tuż obok, opierając się o syna ramieniem.
- I co teraz? – zapytała po chwili cicho, patrząc na drobną twarz dziewczyny.
- Nie wiem – opowiedział zmęczonym głosem jej syn. – Musimy czekać na wyniki.
Znów zapadła chwilowa cisza, przerywana tylko równym oddechem śpiącego chłopca i szumem maszyn.
- Może zabiorę Charliego do mnie. Bez sensu, żeby tu siedział całą noc. Rano przyjedziemy.
- Nie wiem, czy ta lekarka się na to zgodzi. Obiecałem, że zostanę z nim tutaj.
- Porozmawiam z nią o tym. Nie mam siły tak siedzieć bezczynnie – wstała i wyszła z sali.
Jared westchnął i przetarł ręką oczy. Charlie poruszył się, przekręcił we śnie, westchnął, ale spał dalej. Muzyk spojrzał na jego mamę. Była taka zmieniona od kiedy widzieli się w listopadzie! Jak mógł tego nie zauważyć, rozmawiając z nią na Skype? Schudła tak bardzo, jakby przez te dwa i pół miesiąca nie jadła nic. Charlie wyglądał tak jak wcześniej, poza tym, że chyba podrósł ze dwa centymetry. Działo się coś, o czym mu nie mówiła i to go zmartwiło. Pewnie jednak wzięła tą dodatkową pracę. A mówił jej, żeby dała spokój i zrezygnowała z baru, że jej pomoże i że nie może tak żyć. Boże, żeby to było tylko przemęczenie! Żeby nie okazało się nic gorszego.
Złapał się na tym, że wpatruje się w jej odkryte ramię. Rękaw szpitalnej pidżamy podwinął się tak, że odsłaniał prawie bark. Mniej więcej od połowy przedramienia, prawie do samego stawu barkowego po zewnętrznej stronie widoczna była długa biała szrama. Blizna. Cienka i powykrzywiana. Jakby ktoś, kto ją zrobił posługiwał się nie narzędziem niosącym ból, ale pędzlem. Jakby nie był bezlitosną bestią, tylko wytrawnym malarzem, dbającym o wymyślność linii swojego dzieła.
Jared poczuł na plechach ciarki na samą myśl o historii tej biednej, drobniutkiej dziewczyny, która leżała przed nim teraz nieprzytomna na łóżku. Oderwał wzrok od blizny na ramieniu, chcąc przenieść go na twarz, dodać sobie otuchy. Ale jego wzrok padł na do tej pory nieznane mu fragmenty jej ciała. Szpitalna koszula pod szyją była bardzo luźna. Przekręciła się lekko, tak, że odsłaniała kawałek dekoltu i obojczyka dziewczyny. Zaczynająca się gdzieś niżej, gdzie jej ciało osłonięte było koszulą i kołdrą, zawijała się jakby wychodząc spod pachy i przechodząc na dekolt i znów zawracając na obojczyk kolejna blizna. Większa, wyraźniejsza, nie tak dobrze zagojona. Jared poczuł że zbiera mu się żółć w ustach, gdy pomyślał, że ta musiała być zadana czymś o wiele mniej ostrym, z większą siłą a mniejszą finezją, czymś brudnym, dlatego blizna jest źle zagojona. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Sam nie wiedział czy jest przerażony czy jest mu zwyczajnie tak bardzo smutno na ten widok, że ma ochotę załkać tak jak Charlie jeszcze dwie godziny wcześniej. Zacisnął powieki próbując uwolnić się od tego widoku.
Te kilka miesięcy, które, cóż, przegadali, w czasie których zbliżyli się do siebie w sposób duchowy, intelektualny. W czasie których poznali się tak dobrze. Zapomniał, w tej chwili sobie to uświadomił, zwyczajnie zapomniał, co tak naprawdę ta dziewczyna przeszła. A może nigdy naprawdę to do niego nie dotarło? Jej historia była tak bardzo straszna, że aż nieprawdopodobna. Prawie codziennie miał do czynienia ze sprytną, pracowitą i wręcz waleczną młodą kobietą. Odkrywał jej osobowość kawałek po kawałku. I to było w niej tak nęcące. Trzeba sobie było zadać trud, żeby codziennie przebijać się przez kolejną warstwę jej… strachu. Bo bała się. Wciąż cały świat napawał ją lękiem. Nie czuła się bezpiecznie wobec nikogo.
I to go właśnie do niej przyciągało. Codziennie coś nowego, coś więcej. I to więcej, ta kolejna warstwa zawsze odkrywała coś piękniejszego niż ta, którą odkrył dzień wcześniej. Za każdym kolejnym murem, który burzył, było coś unikalnego.
Nieprzeciętną inteligencję maskowała ogromna nieśmiałość. Ogrom wiedzy, jaki posiadała, spojrzenie na świat. To wszystko krył jej niepoznany, zdawałoby się przez nikogo umysł. To było ekscytujące. Niczym odkrywanie nowego lądu. Potrzeba było tylko trochę jego czasu, cierpliwości i ciepła. A tego chciał mieć dla niej jak najwięcej.
Zadawał sobie sprawę, że ona też przełamywała niejedną jego granicę. Był nieufny, tak ukształtowało go życie. Nie o wszystkim lubił mówić, nawet z przyjaciółmi. Ale ona sprawiała że chciał mówić, rozmawiać, dzielić się, słuchać jej opinii.
Ona była tak… nieoczywista. Jej umysł był zawiły, podobnie jak jego. Choć ona była raczej typem naukowym. On artystycznym. Może właśnie dlatego tak dobrze się rozumieli. Odmienni w swoim podobieństwie.
Mając do czynienia z tak silnym umysłem i osobowością ukrytą pod niewyobrażalną warstwą nieśmiałości, zapomniał o delikatności ciała, które powoli kruszyło się, smagane batami codziennej walki o przeżycie, przypiekane trudami pacy, do której nie było stworzone. Ciało było coraz bardziej słabe, coraz bliżej pęknięcia. Niczym porcelanowy posąg.
Była tak krucha w swojej ogromnej sile.
Drzwi sali otworzyły się i weszła przez nie Constance razem z lekarką, tą samą, z którą rozmawiali w mieszkaniu Bereniki.
- Chyba rozumie pani, że nie ma sensu męczyć chłopca. Mój syn zostanie tu z Bereniką, a Charliego zabiorę do siebie. Rano z nim przyjadę.
- Musi pani podać swoje szczegółowe dane i przyjechać na umówioną godzinę – młodsza kobieta westchnęła po chwili zrezygnowana. – Jeśli spóźni się pani więcej niż, zważając na korki, dwadzieścia minut, wzywamy policję.
- Rozumiem – uśmiechnęła się Constance po czym zwróciła się do syna. – Jared, daj mi swój telefon, podłączę go do ładowarki, przywiozę rano, zostawię ci swój. Dam znać Emmie.
Pani Leto ubrała się, gdy w międzyczasie Jared założył wciąż śpiącemu Charliemu kurtkę, po czym żegnając się z synem, wyszła za lekarką z chłopcem na rękach. Muzyk poprawił się na krześle, podciągnął do góry kolana, opierając stopy na krawędzi siedziska i oplatając ramionami uda. Oparł głowę na kolanach i przymknął oczy.



_____________
W wasze ręce. Trzynastka feralna. :) Troszkę zaczyna się dziać jak widzicie, ale to jest pierwsza część tego... hm, wątku. KOMENTUJCIE błagam, bo to wiele dla mnie znaczy i bardzo, bardzo, BARDZO pomaga. Za wszystkie błędy z góry przepraszam.
Rozdział dla spostrzegawczych :)

Enjoy :)