poniedziałek, 25 listopada 2013

011.

 Listopad minął niespodziewanie szybko. Nie wiadomo kiedy ciężkie deszczowe chmury nad Paryżem ustąpiły miejsca jasnym, jednolitym obłokom przypominającym białą, gęstą mgłę, która zalegała nieustannie nad głowami nie pozwalając przedrzeć się słońcu. Było wietrznie, poranki były coraz zimniejsze, aż w końcu codziennie rano witał ich przymrozek bielący niczym wapno zeschnięte liście, źdźbła trawy i gałązki drzew, zamieniający kałuże w mętne, cieniutkie lustra i pokrywając szyby aut szronem. Aż pewnego sobotniego poranka Charliego obudził nieprzyjemny, głośny szum. Gwałtownie otworzył oczy, wciąż lekko nieprzytomny, nie był pewien, czy to co słyszał nie było snem. Nadstawił uszu nasłuchując i po chwili znów coś zaszumiało, jakby coś dużego przesuwało się gdzieś u góry, nad jego głową. Wstał szybko z łóżka i nie wkładając kapci pobiegł do pokoju mamy.
- Mamuś, mamuś! – szepnął już całkiem rozbudzony.
- Charlie? – mama była nieprzytomna.
No tak, w nocy była w pracy.
- Mamuś! Chyba ktoś chodzi po naszym dachu! To jakiś potwór!
- Potwór? – mama przetarła zaspane oczy, patrząc na niego, później na zegarek wskazujący kilkanaście minut przed ósmą. Za oknem słońce już wstawało, zaczynało robić się coraz jaśniej.
- No potwór! Słuchaj! Słyszysz jak szura ogonem? – Charlie złapał się ramy łóżka patrząc z przelęknieniem w sufit.
Potwór znów zrobił dwa kroki, głośno przy tym szurając.
- Słyszysz? Słyszysz?! Chodzi po naszym dachu! Zaraz tu wejdzie.
- Charlie. Uspokój się. – uśmiechnęła się mama siadając na łóżku. – Choć tu do mnie.
Chłopiec wszedł na łózko i przytulił się do mamy.
- Wyjrzyj przez okno.
- Ale tam jest potwór!
- Zaufaj mi i wyjrzyj. No. Dalej.
Charlie zacisnął dłonie w pięści i stanął na łóżku aby wyjrzeć przez okno. Spojrzał na ulicę. Była biała. Podobnie jak samochody pod ich domem. I jak chodniki. I drzewa. I wszystko. Chłopiec był oczarowany tym widokiem.
- W nocy spadł śnieg. Również na nasz dach. A ponieważ jest mokry to się z niego zsuwa i stąd ten dźwięk.
- Wow! Ale super! Więc to nie potwór tylko śnieg?
- Dokładnie.
- Super!
Nastała chwila ciszy, w której Charlie wciąż stał na łóżku z nosem przyklejonym do szyby obserwując biały świat. Berenika przetarła jeszcze raz zaspane oczy. Piątek w klubie był zawsze strasznie ciężki. Wróciła do domu o wpół do szóstej rano. Niewiele spała i czuła się bardzo zmęczona. Dotknęła bladych nóżek syna i z niezadowoleniem stwierdziła, że są zimne jak lody.
- Charlie. Chodź pod kołdrę. Na śnieg się jeszcze tego roku napatrzymy. Pewnie pójdziecie później z panią Morrison na spacer. Masz zimne nogi. Chyba nie chcesz być chory i siedzieć w domu jak wszyscy będą lepić bałwany?
Chłopiec stał jeszcze chwilę, urzeczony widokiem. Jednak zaraz położył się koło mamy szeroko uśmiechnięty a ona przykryła go kołdrą.
- Ale super! Muszę zadzwonić do Jareda, zapytać się, czy też widział już dzisiaj ten śnieg.
Berenika uśmiechnęła się. Tak było od miesiąca. Cokolwiek wydarzyło się nowego w życiu Charliego, od wypadnięcia pierwszego zęba, przez pochwałę od pani w szkole za ładny rysunek, aż po zdjęcie gipsu, było przyczyną do uruchamiania komputera i „dzwonienia” do Jareda. Sam Leto nie zawsze akurat miał czas, na co wpływały też odmienne strefy czasowe, więc często zostawiali mu tylko wiadomość. Zawsze oddzwaniał w wolnej chwili i z cierpliwością i uśmiechem słuchał opowieści chłopca, często przyłączali się do rozmowy inni członkowie jego ekipy. Gdy tylko mógł Jared zawsze coś grał na koniec albo chociaż śpiewał, a ponieważ rozmawiali zazwyczaj wieczorami, lub przed popołudniową drzemką, kończyło się to tym, że Berenika wynosiła śpiącego malca do pokoju, po czym wracała do komputera, żeby pożegnać się z muzykiem. Ale te pożegnania zazwyczaj przeradzały się w rozmowy, czasem o niczym, czasem o codzienności, czasem o jakiś głębszych sprawach. Były to dwa wieczory w tygodniu, niektóre krótkie godzinny popołudniowe, ale dawały im obojgu dużo. Berenika nie przyznawał się do tego przed samą sobą, ale obecność Jareda w jej życiu sporo zmieniła. O wiele częściej się uśmiechała, czuła się bardziej zrelaksowana. Często rozmawiała z nim o problemach w pracy i w życiu w ogóle, nie oczekując pomocy, po prostu mówiła. Nie czuła się już tak samotna. Był w końcu kimś poza panią Morrison z kim mogła porozmawiać. Zresztą panią Morrison i tak widywała zazwyczaj przelotnie, już dawno nie miały okazji porozmawiać. Jared był dla niej bardzo dobrym rozmówcą. Słuchał, był inteligentny i zabawny. Zawiązała się między nimi specyficzna nić przyjaźni, zaufania. Sam Leto, choć również nie był tego do końca świadomy, zyskiwał wiele na tych rozmowach. Był bardziej rozluźniony. Nie chodziło o problemy, które ona mogła by mu pomóc rozwiązać. Rozmowy z Bereniką były dla niego powrotem do normalności. Schodził ze sceny, wychodził z wszechogarniającego tłumu ludzi, którzy powtarzali, że go kocha i uwielbia, zakładał ciemne okulary aby osłonić oczy przed blaskiem fleszy, odwzajemniał odruchowo wręcz miliony uścisków i uśmiechów i przedostawał się do swojego hotelowego pokoju, gdzie zrzucał z siebie koncertowe ciuchy, brał prysznic po czym otwierał laptopa i uśmiechał się na widok wiadomości z Paryża. Nie wiedział kiedy, Charlie stał się częścią jego życia. Czasem zwiedzając przelotnie jakieś miasto i oglądając przeróżne wystawy zastanawiał się, co w tej sytuacji powiedział by ten mały bystrzak, albo czy to lub tamto by mu się spodobało. Z resztą kupił mu już sporo pamiątek, przed którymi nie mógł się oprzeć. Jego serce  było już całkowicie opanowane magią czarnych oczu. A Berenika… ona była taka normalna, daleka od tego światka, zepsutego fałszem i pieniędzmi. Nie musiał przy niej nic udawać. Nie chciał. Czuł się swobodnie. Była bardzo inteligentna. Rozmowa z nią była dla niego odprężająca i nic sobie nie robił z późnych godzin nocnych lub częściej wczesnych godzin porannych, które zastawały go, gdy kończyli rozmowę.
- Pamiętaj, że on jest w Azji i pewnie nie ma tam teraz śniegu.
Charlie przytulił się do mamy i ziewnął.
- Idziesz dzisiaj do pracy na popołudnie?
- Yhm. – Berenika głaskała jego czarną czuprynę przymykając oczy.
- Szkoda. Ulepilibyśmy bałwana.
- Ulepicie z panią Morrison. – westchnęła smutno.
- Pani Morrison nie lubi śniegu. Ostatnio mi mówiła.
- Na pewno da się wyciągnąć chociaż na chwilę. W poniedziałek po szkole ulepimy bałwana, co ty na to?
- Super. – uśmiechnął się malec.
- Tylko obiecaj, że będziesz grzeczny dzisiaj, jak pójdziecie z panią Morrison na spacer.
- Dobrze.
Ale Charlie nie miał okazji do spełnienia swojej obietnicy. Na pół godziny przed wyjściem Bereniki do pracy, siedział z mamą w kuchni i opowiadał Jaredowi o porannym potworze na dachu. Zadzwoniła komórka dziewczyny, leżąca na telewizorze, więc chłopiec wstał z kolan mamy, żeby ta mogła pójść odebrać telefon.
- I wiesz Jared, że jest tak biało, że aż oczy bolą! Mówię ci! Super! Jak przyjedziesz to ulepimy bałwana. Jak będzie śnieg. Kiedy przyjedziesz Jared?
- Nie wiem Charlie. Ale chyba dopiero po Nowym Roku. Czyli za jakieś półtora miesiąca.
- A będzie wtedy jeszcze zima?
- Tak, zima będzie na pewno. I śnieg prawdopodobnie też.
Za krzesłem Charliego stanęła Berenika ze zmartwioną miną, przygryzając wargę i patrząc przez okno w zamyśleniu.
- Berenika? Co jest? – zapytał Jared.
- Nic. – westchnęła przeczesując włosy palcami, a na uniesione w powątpiewaniu brwi Jareda dodała. – Pani Morrison dziś nie może przyjść, właśnie dzwoniła. Nie mam z kim zostawić Charliego.
- Ja jestem duży, mogę zostać sam!
- Jasne, że jesteś duży. – uśmiechnęła się do niego, gładząc jego włosy. – Ale nie chcę, żebyś siedział sam i się nudził.
- Nie dadzą ci wolnego?
- Wyczerpałam limit jak Charlie miał złamaną rękę. A i tak dali mi wtedy tylko tydzień. Nie ma szans. – potarła czoło, zamykając oczy.
Po chwili ciszy Jared zaczął bawić się swoim telefonem uśmiechając się lekko. Charlie wyjadał z miski z mlekiem ostatnie pływające płatki a Berenika zapatrzyła się znów na świat za oknem.
- Hej Charlie, co tam tak łowisz? Ryby? Uważaj na rekiny. – po chwili odezwał się Jared.
Chłopiec zaśmiał się wesoło.
- Nie ryby. Płatki. Lubisz płatki?
- Bardzo! A jakie jesz?
Znów zadzwonił telefon Bereniki, tym razem numer był nieznany. Ze zmarszczonymi brwiami odebrała.
- Tak?
- Dzień dobry. Tu Constance Leto. Słyszałam, że masz do sprzedania na noc pewnego czterolatka?
- Ja… - dziewczyna zamrugała, niepewna czy dobrze usłyszała, po chwili wydukała. – Y, no tak.
- Świetnie, to podaj mi adres, za pół godziny będę. – odpowiedziała z entuzjazmem.
Berenika przeniosła zaszokowany wzrok na Jareda, który jak gdyby nigdy nic rozmawiał sobie z Charliem. Westchnęła i podała swojej rozmówczyni dane, po czym pożegnana wesołym „do zobaczenia!” rozłączyła się.
- Jared. – oparła się obiema rękami na oparciu krzesła.
- Od urodzenia. – odpowiedział mężczyzna nie dając po sobie nic poznać.
- Nie zgadniesz nigdy, kto właśnie dzwonił!
- Któż taki? – zapytał robiąc zaciekawioną minę.
- Twoja mama. Pytała, czy nie chcę jej sprzedać może pewnego chłopca na noc. Wiesz coś o tym? – uniosła brwi.
- Ojej! To wspaniale! Cóż za nieoczekiwany zbieg okoliczności! Kto by się spodziewał! Ty to masz szczęście! – uśmiechał się niczym Willy Wonka na widok rzeki czekolady, robiąc przy tym komiczne miny.
Berenika chwilę się powstrzymywała, ale zaraz uśmiechnęła się wywracając oczami.
- Jesteś niepoprawny, Leto. Idę się przebierać do pracy. Nie roznieście domu.
- Ale o co chodzi? – zapytał Charlie muzyka, gdy jego mama zamknęła za sobą drzwi od sypialni.
- Niespodzianka. – powiedział Leto z tajemniczym uśmiechem.
- Jared? – po chwili odezwał się chłopiec, przeciągając w charakterystyczny sposób samogłoski.
- Tak Charlie?
- A gdzie ty teraz jesteś? Bo zapomniałem. – powiedział, drapiąc się po brodzie.
- W Chinach, w mieście o nazwie Pekin.
- A co tam jest w tych Chinach?
- Smok! I samuraje! I… misie koala!
- Chyba pandy. – powiedziała Berenika wchodząc do kuchni, wiążąc włosy w warkocz.
- Oj, no dobra. Pandy. Pomyliło mi się.
- Coś mi to mówi? – Charlie zmarszczył czoło zastanawiając się.
- To jedna z twoich ulubionych bajek, pamiętasz? Ta z tą modliszką. A ten główny bohater nazywa się Po. – podpowiedziała mu mama.
- Kung Fu Panda!
- Właśnie ta.
- I tam są takie kung fu pandy?
- Raczej takie nie bardzo kung fu. – zaśmiał się Leto.
- A czemu?
- One są bardzo… podobne do Shannona, o.
- Do Shannona? Czemu? Grają na perkusji? – zapytał z uśmiechem chłopiec.
- Nie. Ale są takie… senne i ociężałe. I cały czas jedzą. – zaśmiali się obaj.
Berenika tylko pokręciła głową z uśmiechem i zaczęła zbierać do torebki potrzebne rzeczy. Kilkanaście minut później, gdy dziewczyna zapinała swoje kozaki rozległo się pukanie do drzwi.
- Dzień dobry. – przywitał ją wesoły uśmiech Constance, gdy tylko otworzyła drzwi. – Wesoło u was.
Weszła do mieszkania, w którym Charlie śmiał się na cały głos z Jareda, który jedząc budyń z rodzynkami robił przy tym komiczne miny.
- Tak. Dokazują dziś wyjątkowo, obaj. – uśmiechnęła się nieśmiało dziewczyna.
Constance zdjęła swój płaszcz i podeszła do komputera.
- Cześć chłopcy.
- Pani Leto! – zaskoczony i uradowany malec rzucił się z uściskiem do starszej kobiety, która przyjęła go z otwartymi ramionami i szerokim uśmiechem.
- Cześć mamo. – Jared wyszczerzył się ukazując wyszczerbiony rodzynkami uśmiech, na co Charlie znów zaczął się śmiać.
- Cześć kochanie. To co Charlie? Co będziemy dziś robić? – Constance usiadła na krześle i wzięła chłopca na kolana.
- To pani dzisiaj ze mną zostaje? – zapytał z szerokim uśmiechem, a gdy Constance pokiwała twierdząco, przytulił się do niej mówiąc: - Super, super, super, super! To może zrobimy bałwana?
- To musimy iść już bo zaraz zacznie się robić ciemno.                                                          
Chłopiec zeskoczył z jej kolan i poleciał zakładać buty.
- Charlie. Choć tu na moment. – Berenika przysiadła na poręczy niewielkiej, starej kanapy przed telewizorem.
Chłopiec z jednym butem na nodze podszedł do niej.
- Po pierwsze: masz być grzeczny i słuchać się pani Leto.
- Okey! – już chciał lecieć zakładać drugiego buta.
- Po drugie. Czekaj. – wrócił na poprzednią pozycję. – Po drugie masz nie sprawiać kłopotów. A po trzecie… - tu na chwilę urwała lekko się do niego pochylając i patrząc mu w oczy. – Zapomniałeś o moich buziakach na do widzenia?
Charlie uśmiechnął się szeroko i przypadł do niej, przytulając się mocno. Berenika obcałowała jego buzię.
- Tu są klucze do mieszkania. Niestety nie wiem kiedy wrócę, to zależy od sytuacji w klubie. – powiedziała narzucając na ramiona kurtkę i dając Constance breloczek z kluczami.
- Jasne. Nie ma problemu. Mam już twój numer, a ty mój więc jakby coś będziemy dzwonić.
- Ok. To ja idę. – powiedziała dziewczyna biorąc torebkę, pocałowała chłopca jeszcze raz. – Pa kochanie, do widzenia.
Constance pomogła Charliemu z zepsutym zamkiem kurtki , pożegnali się z Jaredem, wyłączyli komputer, po czym starannie zamykając mieszkanie wyszli na mroźne grudniowe powietrze. Słońce było już bardzo nisko na niebie, choć godzina jeszcze nie była późna. Ruszyli w stronę pobliskiego parku, Charlie szedł grzecznie trzymając dłoń pani Leto i wesoło opowiadał o porannej przygodzie z potworem na dachu. W parku było niewiele osób, co umożliwiało wybranie dogodnego miejsca na bałwana, co bardzo ucieszyło Charliego. W końcu pełen zapału zabrał się do sklejania śnieżnej kulki i toczenia jej. Gdy kula była już bardzo duża Constance pomagała mu. Kilka razy oboje wylądowali w śniegu.
- I ostatni element! Nos! – powiedziała Constance.
- Nie mamy marchewki. – zauważył chłopiec.
- To nic. Zrobimy nos ze śniegu.
- Okey! – malec zabrał się za tworzenie nowej kulki, a gdy była gotowa podszedł do bałwana, chcąc mu ją przyczepić, jednak nawet stając na palcach nie sięgał do głowy.
- Chodź, podniosę cię. Gotowy? I oto jest, oto nadchodzi ten moment, kiedy to nasz wspaniały bałwan będzie w pełni skończony. – mówiła pełnym emocji głosem, trzymając chłopca w górze. – Jeszcze chwila i moment i…. Tak! Oto on!  Już gotowy! Już jest z nami! Powitajcie go! To bałwan Armani!
- Brawo! – malec klasnął w ręce.
Constance cofnęła się kilka kroków i postawiła chłopca na ziemi.
- I co pan myśli, panie Zert? – zapytała, gdy oboje stali i patrzyli na bałwana skąpanego w pomarańczowym świetle latarni.
- Super. – powiedział z uśmiechem chłopiec. – To ulepmy mu kolegę!
- Nie dziś Charlie. Spójrz, jest już ciemno, muśmy wracać do domu i przebrać się w coś suchego.
- No to następnym razem? – zapytał, patrząc na nią z nadzieją.
- Następnym razem. – odpowiedziała mu z uśmiechem, poprawiając czapkę, która zjechała mu na oczy.

***

Jared wyłączył Skype’a i zajrzał na pocztę. Poza zwykłym spamem nic nowego nie było więc zamknął komputer i odstawił na hotelowy stolik. Wstał z łóżka, przeciągnął się, prostując obolałe po ostatnim koncercie plecy. Było stosunkowo wcześnie bo siedemnaście po jedenastej i nie czuł się bardzo zmęczony. Następny dzień miał w planach spędzić w pociągu do kolejnego miasta. Owinął się kocem, wziął ze stolika swój kubek z chłodną już herbatą i wyszedł na balkon. Otoczyło go zimne powietrze, mrok nocy, zapach spalin, typowy dla ogromnego miasta. Błądził myślami, nucąc pod nosem jakąś melodię i przesuwając wzrok po migającym mrowiu świateł miasta. Czuł się zmęczony. Tym ciągłym byciem w trasie, dawaniem koncertów, wywiadów, odpowiadaniem ciągle na te same pytania. Przypomniały mu się słowa Bereniki, „Myślę, że poświęcasz samego siebie dla własnych marzeń.”. Czasem miał wrażenie, choć bardzo się starał temu nie ulec, że zaprzedał duszę. Całe życie chciał być po postu wolnym człowiekiem bez ograniczeń, nie żyjącym w schematach. I z jednej strony mu się to udawało. Był inny niż wszyscy, wiedział o tym. Żył inaczej niż większość. Nie szedł utartymi ścieżkami. Ale czy życie poza schematami nie jest schematem? A jeżeli nawet brak schematów jest schematem to czy można uciec od schematów? I po co właściwie on tak bardzo chciał uciec. Może lepiej, spokojniej było by żyć jak wszyscy. Mieć pracę, rodzinę. I przecież nawet nie musiałby pracować w jakiejś firmie. Mógłby grać w filmach. Lubił to. Muzyki nie musiałby porzucać. Mógłby pracować w zawodzie, który przecież lubi, spokojnie zarabiać, nie martwić się o ten cholerny dług i kontrakt z EMI, nie być uwiązany do wytwórni, wybierać sobie samemu co chce grać i kiedy a kiedy chce mieć wolne. Miał by więcej czasu, mógłby się bardziej ustatkować, może nawet założyć rodzinę. Przecież kochał Los Angeles, a tam mógłby połączyć to wszystko w jedno. Na boku mógłby grać muzykę, nie jakieś wielkie trasy koncertowe.
Zacisnął oczy i zaciągnął się chłodnym powietrzem. Jego twarz owiał chłodny wiatr, wplatając mu się we włosy i muskając kark, sprawił, że na przedramionach i szyi poczuł gęsia skórkę.
Żyć. Spokojniej. Ale on tak nie potrafił. Jednocześnie tego pragnął, ale nie umiał. Ukochane LA po kilku tygodniach mierzło mu i zalatywało swądem spieczonych ulic. Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Z domu, na wzgórza, nad ocean, na rower. Nie mógł usiedzieć. Gdy był sam doskwierała mu samotność, więc wychodził do znajomych z miłą chęcią i miał ogromną ochotę wrócić się do swojej samotni, gdy tylko ich zobaczył. Filmy? Gdy czytał scenariusze, układał w głowie plany i postaci. Gdy zabierał się do pracy, przygotowań  był pełen determinacji. Gdy w końcu po kilku miesiącach pojawiał się na planie, żeby zacząć nagrywać, miał ochotę rzucić to wszystko w cholerę, wziąć gitarę i zaszyć się w studio. Sam nie wiedział czego chce. Czegoś mu brakowało.
Kiedyś tak nie było. Był spokojniejszy. Teraz miał w sobie lęk. Był zdenerwowany, czujniejszy. Bardziej niepewny. Stawiał wszystko na jedną kartę. Wiedział, że to wszystko wina tych ostatnich kilku lat. Najpierw ten kretyński pomysł z dietą, przez którą nabawił się podagry. Te bóle – koszmar. Do tej pory tego nie odżałował. Nie zapomniał i chyba nie dane mu będzie do końca o nich zapomnieć. Zaraz później ten proces z EMI. Tracił nerwy, kontrolę. Chęci. Cały czas walczył. Taki już był. Ale czasami miał zwyczajnie dość. Pomimo tak, zdawałoby się, pełnego życia – koncerty, wywiady, filmy, teledyski i sam diabeł wie co jeszcze – czuł się tak beznadziejnie pusty. Im więcej na siebie brał, żeby nie myśleć o tym co mu ucieka, co mija, za czym nie nadąża, tym bardzie pusty i oddalony od życia zdawał się sam sobie. Im więcej pracował tym czuł się bardziej bezużyteczny. I nie potrafił tego zmienić.
Odwrócił się, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Wszedł do pokoju, zdjął z siebie koc rzucając go niedbale na zaścielone łóżko. Otworzył drzwi. Nie zdziwił go widok pięknej, wysokiej, szczupłej Azjatki w szpilkach i ciemnym płaszczu. Spojrzała na niego lekko zmrużonymi oczami i uśmiechnęła się, zdawałoby się – drapieżnie.
- Stęskniłam się.
- Sue. – odpowiedział jej sztucznym uśmiechem.

Dziewczyna przestąpiła próg, zamknęła za sobą drzwi i podeszła do obserwującego ją uważnie mężczyzny. Patrzyła na niego chwilę po czym ich usta połączyły się w namiętnym pocałunku.

______________________________
Here you go.
To bardziej bridge niźli rozdział w całym tego słowa znaczeniu ale takie też muszą być, a nie chciałam żebyście czekali nie wiadomo ile. :) Następny nie wiem kiedy ;| Mam nadzieję, że jednak Wen w końcu ruszy swój leniwy odwłok i postanowi mnie napaść i mam nadzieję, że nie zrobi tego, gdy nie będę mogła pisać!
Miłej końcówki semestru wszystkim życze, bo to już ten czas. I życzę wam (I SOBIE!) koncertu Marsów w Polsce jak najszybciej. Boleśnie potrzebuje koncertu!
Tyle ode mnie.
Enjoy!
xoxo

sobota, 2 listopada 2013

010.

Jared położył wciąż śpiącego chłopca w łóżku, Berenika zdjęła mu buty i spodnie, przykryła kołdrą, pocałowała w czoło i oboje wyszli do kuchni. Za oknem słońce wisiało już dość nisko na niebie, częściowo przykryte ciężkimi chmurami, z których nad samym miastem padał lekki deszcz.
- Dziękuję. Znów. – powiedziała cicho dziewczyna uśmiechając się i roztrzepując zmoknięte włosy palcami.
- Nie ma za co. Znów. – odpowiedział jej muzyk.
Oboje wciąż byli w kurtkach.
- Nie wiem, jak i czy kiedykolwiek będę w stanie ci się za to wszystko odwdzięczyć.
- Nie musisz. – Leto lekko wzruszył ramionami.
- Zostaniesz może na kawę, herbatę? Czy coś?
- Kawę. Chętnie.
Berenika wstawiła czajnik na gaz i nasypała do kubków kawy po czym usiadła przy stole, naprzeciwko Jareda.
- Nie masz jakiś super ważnych gwiazdorskich spraw do załatwienia?
- Nie. I chwała Bogu. Mam pierwsze naprawdę luźnie dni pierwszy raz od... w sumie nawet nie wiem od kiedy. Co prawda jedynie dwa, ale tyle mi musi wystarczyć. Żadnych wywiadów, spotkań, koncertów i sesji zdjęciowych. – westchnął przecierając oczy, jakby sama myśl o codzienności go męczyła.
- Hej. Przecież to kochasz, pamiętasz?
- Tak. Ale kto powiedział że miłość nie jest męcząca i wymagająca? A miłość do sztuki to już bez porównania!
- Nigdy nie kochałeś na zabój czterolatka chyba! To jest dopiero męcząca miłość! – zaśmiała się dziewczyna.
- Nie wydaje mi się, abyś z tego powodu była smutna.
- Bo nie jestem, broń Boże.
- Ja też nie.
Berenika wstała, żeby zalać wrzątkiem kawę.
- Co planujesz teraz zrobić? – zapytał ją muzyk. – W sensie z pracą. Weźmiesz wolne?
- Myślę, że powinnam je dostać w restauracji, przysługuje mi. Wiesz, musze tylko złożyć papiery poświadczające, że Charlie jest chory i powinnam dostać przynajmniej z półtora tygodnia płatnego urlopu. Gorzej będzie z klubem. – powiedziała, stawiając przed nim kubek. – Mleka?
- Nie pijam mleka, dzięki.
- Jesteś uczulony? – zapytała siadając.
- Nie. – uśmiechnął się. – Jestem weganinem.
Berenika uniosła brew w zdziwieniu.
- Tak z własnej woli czy z konieczności?
- Głównie z własnej.
- Ale jednak jest w tym trochę konieczności?
- Podagra. I ogólnie grupa krwi A. No i serio, nie jestem wielkim fanem wykorzystywania zwierząt w żaden sposób.
- Rozumiem. – powiedziała upijając łyk kawy, po czym dodała. – Znam kilka świetnych wegańskich przepisów. Chociaż miałam okazję przygotowywać je jedynie kilka razy. Niewielu was jest.
- Ludzie idą na łatwiznę. Unikanie produktów zwierzęcych nie jest tak łatwe jak wpychanie w siebie wszystkiego jak leci.
- Coś w tym jest. Ale weź pod uwagę, że we współczesnym świecie, szczególnie w dużych miastach, sporo jest restauracji z daniami stricte wegetariańskimi i wegańskimi.
- Na które nie wszystkich stać, bo są modne, a co za tym idzie – drogie.
- Też racja. Siedzieli chwile w ciszy pogrążeni w swoich myślach.
- Jared. – Berenika nagle się ocknęła.
- Tak?
- Tylko bardzo cię proszę, nie wspominaj przy Charliem o weganizmie, nawet o wegetarianizmie. To może być dla niego nie zdrowe, a jak TY mu o tym powiesz to na pewno będzie chciał się na to przenieść. A on potrafi być bardzo uparty.
- Rozumiem. – powiedział mężczyzna lekko się uśmiechając. – Wiesz, lekko przeraża mnie fakt, że mam na niego, całkowicie nieświadomy, a jakże ogromny wpływ.
- Tak, mnie też to lekko przeraża, szczególnie jak ostatnio pokazywał mi twoje zdjęcie w niebieskich włosach. – zaśmiała się.
- To był jednorazowy wyskok. – odpowiedział jej z radosnym uśmiechem.
Berenika zauważyła, że w tej chwili całkowicie przypominał kilkuletniego chłopca cieszącego się na myśl o udanej psocie.
 - Ale poważnie, nie wiedziałem, że mogę mieć aż taki wpływ. To znaczy, wiesz, jasne, często dostaje wiadomości od ludzi, że dzięki mnie przeszli na wegetarianizm i takie tam. Ale, cholera, dopiero teraz widzę ile jedno moje słowo może zmienić w takim małym człowieczku, z takim plastycznym umysłem. To przerażające.
- Cóż. Może po prostu nie myśl o tym w sensie ogólnym, tylko na konkretnych przypadkach?
- To znaczy?
- No wiesz. Musisz bardziej dbać o to co mówisz, to jasne. Ale nie możesz brać odpowiedzialności za wszystkich ludzi którzy cię słuchają. Co innego za tych, których znasz i którzy są z tobą w jakiś sposób związani. Na nich wpłyniesz na pewno, przez samą więź.
Jared spojrzał w głąb swojego kubka, rozważając jej słowa.
- Dostaje tysiące znaków, słów, wiadomości mówiących – Jared, tak bardzo zmieniłeś moje życie. Uratowałeś mnie swoją muzyką, kiedy byłem na krawędzi. To cieszy. Naprawdę. Nakręca mnie żeby robić więcej, bo ta muzyka nie ratuje tylko mnie ale pomaga innym. Ale zapominam często, że może moje słowa mogą też niszczyć.
- A więc po prostu najpierw myśl, a potem mów. Tylko nie przesadzaj z tym myśleniem, bo to się zazwyczaj kończy przesadą albo zbytnim zagmatwaniem sprawy. Mów od serca ale z rozmysłem.
Nastała chwila ciszy, w której patrzyli na siebie. Po chwili Berenika lekko się zaśmiała, spuściła wzrok i pokręciła głową.
- Co?
- Nie, nic.
- No co? Też chcę się pośmiać.
Dziewczyna spojrzała na niego, wciąż się uśmiechając.
- Nic, tylko nigdy nie pomyślałabym, że będę prowadzić taką rozmowę z gwiazdą rocka we własnym, ciasnym jak komórka na mopy mieszkaniu, gdy za drzwiami będzie spał mój synek ze złamaną ręką. Ile w tym absurdu i niedorzeczności.
Jared również się uśmiechnął.
- Oj tam, zaraz niedorzeczności. Obcowanie z bogiem to jeszcze nie niedorzeczność. – powiedział to rozsiadając się po gwiazdorsku na prostym krześle i robiąc groteskowo wyniosłą minę.
Berenika parsknęła w swój kubek.
- Śmiesz wątpić marna niewiasto, ziemski pomiocie, żem boski? – zapytał, mrużąc oczy.
- Ależ skąd! Ja po prostu krztuszę się w twojej jakże boskiej obecności. To dlatego że tak rzadko przychodzi mi obcować z boskością! – odpowiedziała tłumiąc śmiech.
- I bardzo dobrze. Bo Leto jest idealnie boski w swej boskości! – powiedział poważnym tonem.
Po kilku sekundach oboje parsknęli tłumionym śmiechem.
- Za pańską boskość. – Berenika uniosła kubek w geście toastu.
- A jakże! – stuknęli się cicho kubkami.
Znów zapadła cisza, oboje wpatrzyli się w padający za oknem deszcz.
- Lubię deszcz. – powiedziała po kilku minutach dziewczyna, podciągając na krzesło kolana i opierając na nich swój kubek.
- Ja się od niego lekko odzwyczaiłem. Zresztą, odzwyczaiłem się od jakiejkolwiek pogody.
- Jak można odzwyczaić się od pogody. – zaśmiała się dziewczyna.
- No wiesz, jednego dnia jestem w zimnej Moskwie, zasypanej śniegiem, a kilkanaście godzin później wysiadam z samolotu w gorącym Sydney, gdzie jest środek lata. A dwa dni później jestem w deszczowym Londynie. – wzruszył ramionami.
- Brzmi to dość ciekawie. Nigdy ci się nie nudzi – ani za dużo słońca, ani za dużo deszczu. – pokiwała głową. – Jak w dobrym życiu – harmonijnie, ale nie nudno.
- Nie narzekam. – uśmiechnął się. – Ale czasem mi brakuje Kalifornijskiego słońca piekącego przez większość dnia i większość roku.
- Wychowałeś się tam?
- Nie. Moje wychowanie, cóż, jest tak samo kolorowe jak całe moje życie. – uśmiechnął się lekko smutno. – Ale panno Zert. Czy to jest jakiś wywiad?
- No. Właściwie zapomniałam ci powiedzieć, że od dwudziestej czwartej do dwudziestej ósmej każdego ósmego dnia tygodnia pracuje jako tajna agentka MI6 pod przykrywką dziennikarki taniego brukowca ze Stanów będąca korespondentką w Paryżu.
- Och, taki szczególik.
- Właśnie.
- Ciekawe życie zawodowe.
- Nie narzekam.
- Wracając do wychowania, jak to w końcu jest. Jesteś Polką, a mieszkasz we Francji? Czy jesteś Francuzką z polskimi korzeniami?
- „Tam dom twój, gdzie serce twoje.” Czy jakoś tak. – odpowiedział po polsku.
- Słucham?
- To taki cytat. Jestem Polką. Wychowałam się w Polsce i, co może cię lekko zaskoczyć, mieszkam we Francji!
- Naprawdę? Nie zauważyłem. – uśmiechnął się.
- Nie martw się, w tym wieku może zdarzyć się każdemu.
- Berenika. Grabisz sobie.
- Nie mam ogrodu.
- Słaby żart.
- Po prostu nie na twoje czasy.
- Berenika.
- No dobrze, już dobrze. A więc, jak już wspomniałam, jestem Polką. W Polsce się urodziłam i wychowałam, w Beskidach, jeżeli ci to coś mówi. Nie mówi. To takie góry. Dokładnie w Żywcu. To takie miasto. Miasteczko właściwie. Od piętnastego roku życia, no prawie szesnastego, mieszkam tu, w Paryżu. Uprzedzając twoje pytanie – Charlie urodził się tutaj. I głownie dlatego tu mieszkam. Poza tym zawsze chciałam mieszkać w jednym z tych romantycznych europejskich miast – Jej ton głosu z rozbawionego zmienił się na lekko smutny, szorstki.
- Ale jednak jest w tym trochę konieczności? – Jared powtórzył jej słowa sprzed kilkunastu minut.
Berenika westchnęła i upiła łyk kawy. Leto jej nie poganiał, wiedział, że to co zaraz powie będzie dla niej ciężkie. Widział to w jej oczach, w których nie było śladu po iskierkach rozbawienia, które ożywiały je jeszcze kilka minut wcześniej. Po kilku chwilach podniosła swój wzrok znad kubka i niepewnie na niego spojrzała. Jakby się rozmyśliła, wstała, wstawiła swój kubek do zlewu. Stanęła po drugiej stronie malutkiej kuchni, opierając się o blat szafki. Głowę miała spuszczoną, przygryzała od środka policzek. Biła się z myślami, ze wspomnieniami. Jared miał ochotę podejść do niej i ją tak po prostu, po ludzku przytulić. Ale wiedział, że to mogło by tylko pogorszyć sytuację.
- Zastanawiało cię na pewno, co się stało z ojcem Charliego. – powiedziała w końcu cicho, ze wzrokiem utkwionym w podłodze. – To dość długa, nieskomplikowana i za cholerę nie romantyczna historia.
Skrzyżowała ramiona na piersiach i podeszła do okna, aby je uchylić. Gdy tylko to zrobiła do środka wpadł dźwięk deszczu wręcz boleśnie rozdzierając ciszę panującą między nimi. Po chwili słychać było również grzmot, nad miastem rozpętała się burza. Berenika zamknęła oczy stojąc przy oknie. Nabrała powietrza w płuca i wypuściła je powoli, jakby próbując się uspokoić. W końcu usiadła naprzeciwko Jareda, bawiąc się łyżeczką leżącą na stole, utkwiła wzrok w swoich dłoniach.
- Miałam piętnaście lat. Dopiero zaczynałam żyć. Moja matka… cóż, nigdy się nie dogadywałyśmy. Urodziła mnie późno, chyba dlatego nie mogłyśmy znaleźć wspólnego języka, a na dodatek jeszcze byłam w tym „głupim” wieku. Wiesz, ona zawsze kazała mi ślęczeć nad książkami. Wypady z koleżankami – zapomnij. Dostawałam szlabany nawet za samotne wyjście w góry, na pobliskie, znajome szlaki. Tylko książki i nauka – to się dla niej liczyło. Nie powiem, że to nienawidziłam. Wręcz przeciwnie, lubiłam czytać i się uczyć, ale na miłość boską ile można. Chciałam wychodzić z ludźmi, bawić się, poznawać, smakować tego co zakazane, buntować się! A nie mogłam. I to sprawiało, że buntowałam się jeszcze bardziej. Był gorący maj. W Polsce na początku maja jest tak zwana majówka – wiesz, święto narodowe i takie tam, zgrywają się z weekendem, jest kilka dni wolnego. Było naprawdę wyjątkowo ciepło. Moja matka wymyśliła wtedy, że powinnam się uczyć, bo koniec semestru za pasem. Gdy moi znajomi bawili się nad rzekami, nad jeziorem, chodzili w góry, odpoczywali, ja miałam ślęczeć nad książkami. Nie mogłam nic zrobić. Nic. Byłam wściekła, absolutnie wściekła, ale nie mogłam zrobić nic. Któregoś wieczora szłam do biblioteki, żeby oddać książki. Miałam tam dość niedaleko, kilkaset metrów od domu, a nie ściemniło się jeszcze całkiem, więc zrezygnowałam z podwózki proponowanej mi przez tatę. Gdy wracałam… - urwała na chwilę, zaciskając oczy i znów krzyżując ramiona na piersi. – Nie pamiętam dokładnie co się działo. Po prostu, ktoś złapał mnie od tyłu i szarpnął. Krzyknęłam, ale zatkał mi usta dłonią. Szarpałam się, ale nic nie mogłam zrobić. Widziałam tylko jak jestem wciągana w jakieś krzaki. Później straciłam przytomność.
Jej głos był już tak cichy i pełen bólu, ze Jared musiał się skupić, żeby wyłapać jej słowa spośród szumu deszczu.
- Obudziłam się jakiś czas później. W ciemnej, zimnej, wilgotnej piwnicy. Jedyne co czułam to krew w ustach i zapach świeżego drewna. Byłam przykuta za obie ręce do jakiegoś pręta w ścianie, nogi i usta miałam zaklejone taśmą. Wszystko, absolutnie wszystko mnie bolało. Leżałam tam, przerażona, obolała, zziębnięta kilka dobrych godzin. Nie wiedziałam gdzie jestem, ani co się stało. Miałam nadzieje, że to tylko jakiś cholerny koszmar. – ostatnie słowa sprawiły, że z jej oczu pociekły łzy, jednocześnie zaśmiała się jakby ironicznie, z samej siebie. - Po kilku godzinach przyszedł. – znów przerwała na chwile, objęła się ramionami ściskając tak mocno, ze palcami na pewno robiła sobie rany na ramionach. Jared nie miał śmiałości jej dotknąć. Praktycznie nie oddychał, żeby nie wystraszyć jej jeszcze bardziej. - Półtora tygodnia. – wyszeptała. – Gwałcił mnie i torturował na zmianę. Pierwszy dzień błagałam o łaskę, kolejny o ratunek. Później już tylko o śmierć. Był brutalny w całym tego słowa znaczeniu i w ogóle nie wybredny. Od zwykłych drewnianych kii po stalowe pręty rozgrzane w ogniu do białości. Ciął nożem moją skórkę, rozrywał ją paznokciami, kopał, bił pięściami…
Jej głos się załamał. Ukryła twarz w dłoniach. Jared poczuł na swoich policzkach łzy, nawet nie zdawał sobie spawy z tego, że płacze. Szybko je otarł. Patrzył na jej drobną, skuloną postać na krześle naprzeciw niego. Przypomniał sobie jej uśmiech, który widział przecież jeszcze kilka chwil temu. To nie mogła być ta sama, uśmiechnięta, nieśmiała dziewczyna. Wyciągnął do niej bezwiednie rękę przez stół, wciąż jej nie dotykając. Opuściła dłonie, trochę bardziej spokojna. Spojrzała na jego dłoń.
- Boję się ludzkiego dotyku. – wyszeptała. – Wciąż sprawia mi ból. Nauczyłam w pewien sposób nie reagować na niego gwałtownie, na przykład w tłumie. Ale tylko Charlie… Tylko on może się do mnie przytulać. Próbowałam, naprawdę, ale nie potrafię znieść dotyku innych ludzi. Nie znalazłam jeszcze nikogo, kto mógłby mnie dotykać i nie sprawiać mi tym bólu. Nawet własna matka.
Jared zacisnął dłoń w pięść i kiwnął głową, na znak, że rozumie.
- Znaleźli mnie po jedenastu dniach. Wyglądałam jak zakrwawiony worek kości, jak kawał rozszarpanego mięsa. A psychicznie było ze mną jeszcze gorzej. Matka oczywiście wszystkim się strasznie nie przejęła. Na początku cieszyła się, że mnie znaleźli, ale później powiedziała mi, że to wina moja i mojej głupoty. – zaśmiała się ironicznie. – Leżałam nieprzytomna kilka dni. Zrobił mi wiele ran, straciłam dużo krwi i przez to byłam w bardzo złym stanie. Ale poza tym, siniakami, ranami, złamaniami – z fizycznego punktu widzenia nic mi nie było. Podawali mi ogromne ilości krwi, pozszywali rany, złożyli złamania i po dwóch i pół tygodnia stwierdzili, że mogę wyjść, jeszcze tylko jedno, ostatnie badanie krwi. Było mi absolutnie wszystko jedno. Nie docierało do mnie nic, z tego co mówili. Nie jadłam, nie miałam ochoty. Nie spałam, gdy zamykałam oczy zawsze widziałam… jego. Planowałam swoje samobójstwo. Tylko dlatego pozwalałam im się faszerować kroplówkami. Żeby mieć siłę się zabić. I wiesz co się okazało? – spojrzała na niego, pierwszy raz od początku tej historii, oczami pełnymi łez. Pełnymi cierpienia, strachu, bólu. – Byłam w ciąży. Nosiłam w sobie dziecko. Pomiot tego potwora. Tego…
Zabrakło jej słów, zacisnęła usta i zadarła głowę patrząc w sufit.
- Matka kazała mi je usunąć. Ale ja nie mogłam. Nie mogłam. To było moje dziecko. – znów spojrzała na niego, wzrokiem szukającym zrozumienia. – Jego też. Boże, jak ja się bałam, że to dziecko będzie do szpiku kości złe od samego początku. Że będzie przesiąknięte jego złem.
Jared otarł kolejną nieproszoną łzę.
- Pierwszy raz się jej tak postawiłam. Pierwszy raz ojciec się jej postawił. Machnęła na mnie ręką. Powiedziała rób co chcesz. Po kilku tygodniach i rozmowach coś jej się odmieniło, nie wiem. Zaczęła trochę mi pomagać, było coraz lepiej między nami. Może nie było miło i przyjemnie ale pomagała mi trochę i nie namawiała do niczego, nie nagabywała. Zaproponowała, żebym wyjechała sobie na sylwestra tutaj, do Paryża, do przyjaciółki jej siostry. Byłam w ósmym miesiącu, ostatni czas żeby złapać trochę świeżego powietrza, jak mówiła, przed stosem pieluch. Tak zrobiłam. Wysiadłam na dworcu trzydziestego pierwszego grudnia. I poczułam skurcze. Charlie oczywiście musiał pierwszy zobaczyć Paryż, jeszcze przede mną. – uśmiechnęła się przez łzy, patrząc czule w stronę pokoju chłopca. – Urodził się trzy tygodnie za szybko, ale z dobrą wagą, całkiem zdrowy. Jako urodzony tutaj dostał obywatelstwo, podobnie ja, jako jego matka. Byłam nieletnia. Zaproponowali mi, że mogę zamieszkać tutaj, tutaj chłopca wychować, z pomocą finansową od państwa, ale bez ściągania tu więcej niż jednego rodzica. Albo mogę wrócić do siebie. W Polsce nieletnie matki nie mogą być matkami z prawnego punktu widzenia. Czyli musiałabym go oddać do adopcji. Normalnie to matka takiej młodej dziewczyny decyduje się na adopcje dziecka, dzięki czemu żyją razem. Nie chciałam żeby Charlie był zaadoptowany przez moją matkę. Wybrałam Paryż. Chciałam dać jej szanse, pamiętałam jej pomoc. Ale powiedziała, że albo przyjeżdża z ojcem albo w cale. Nie mogą zostawić firmy. – znów uśmiechnęła się ironicznie. – Pani Morrison była wtedy pielęgniarką w szpitalu na moim oddziale, znała moją historię. Była kilka tygodni przed emeryturą. Gdyby nie ona…
Westchnęła ocierając łzy.
- Załatwiła mi to mieszkanie, pomagała z Charliem, z francuskim, z państwem i prawem, ze szkołą, z pracą, teraz się nim opiekuje. Kobieta anioł.
Spojrzała na niego.
- Hej. Przestań wyglądać, jakby właśnie świat spadł ci na głowę i pozbawił rozumu! – zaśmiała się, a z jej oczu pociekła jeszcze jedna łza. – To moje życie jest wywrócone na lewą stronę, nie twoje.
Jared chciał się do niej uśmiechnąć, ale nie mógł. Prędzej by ją przytulił i powiedział, że już wszystko w porządku. Przez całą tą historie nie miał przed oczami młodziutkiej Bereniki, ale swoją własną mamę. Może i te historie nie były identyczne, ale nie mógł wyzbyć się z głowy ich podobieństwa. Było mu tak bardzo szkoda tej młodziutkiej dziewczyny. Wiele w życiu przeszedł. Ale nie wyobrażał sobie walki przez jaką przeszła ona. Przez jaką przeszła jego matka. Walki, jaka ją jeszcze czekała.
- Jared. Nie lituj się nade mną.
- Ja nie… - jego głos był zachrypnięty jakby nie używał go od lat.
- Nie opowiadam ci tego, żeby wzbudzić twoje współczucie. Nie umiem mówić o tym bez łez, jak widzisz. Nie opowiadałam też tego zbyt często. Pani Morrison, polska policja, sąd we Francji. Ty. Opowiedziałam ci to bo po pierwsze jestem ci naprawdę wdzięczna za wszystko, tobie i twojej rodzinie. Po drugie uważam że na to zasługujesz, a po trzecie, nie wiem dlaczego, ale chciałam ci o tym powiedzieć. Chciałam w ogóle o tym powiedzieć komuś, kto nie jest w to zamieszany z musu. A ty… Jesteś jakiś… Odpowiedni. Nie wiem co takiego w tobie jest, ale mam wrażenie, że znamy się już długo. Ufam ci. - Uśmiechnęła się lekko. - To już przeszłość. A ja już wiem, że nie warto jej rozpamiętywać. Trzeba żyć tym, co jest teraz. Musze żyć bo mam dla kogo. Dla kogo walczyć. Dla kogo upadać się i podnosić. Codziennie. Za każdym razem.
Jared wciąż nic nie mówił, jedynie patrzył na nią rozmyślając.
- Hej, no powiedz coś, bo zaczynam się martwić.
- Ja… - westchnął. – Jestem Amerykaninem i tak jakoś mnie wychowano, że jedyne co teraz chcę zrobić to cię przytulić.
- Przepraszam. – powiedziała Berenika, spuszczając wzrok. – Przepraszam, ale…
- Wiem. Rozumiem. Po prostu chciałaś, żebym powiedział coś. A to właśnie mi teraz chodziło po głowie.
- Doceniam to, dziękuję. – uśmiechnęła się lekko.
- Nie. Tym razem to ja dziękuję. Wiem ile cię to musiało kosztować. Widzę. Dziękuję, że mimo wszystko mi o tym powiedziałaś. - Berenika przytaknęła. Jared chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przerwał mu cichutki płaczliwy głosik.
- Mamuś!
Dziewczyna wstała z krzesła, przetarła dłońmi twarz i poszła do sypialni chłopca, aby utulić go w złym śnie. Jared został sam ze swoimi myślami i otaczającym go szumem deszczu. Był w szoku, zwyczajnym szoku. Nie wiedział co ma zrobić, powiedzieć. Nawet co ma myśleć. Po chwili do kuchni weszła Berenika niosąc Charliego – zaspanego, zaczerwienionego. Chłopiec uśmiechnął się na jego widok, powodując uśmiech na twarzy swojej mamy. Muzyk spojrzał na nich wciąż mając przed oczami obrazy z historii Bereniki. Dopiero teraz dostrzegł jej siłę. Spodziewał się historii nieprzyjemnej i smutnej. Ale nie przewidział… tego. Jej młode ciało wciąż musiało nosić ślady tego bestialstwa. Jej umysł… Była młoda, inteligentna, sprytna i niesamowicie silna. Jak musiała być zniszczona po tych jedenastu dniach? Spojrzał na Charliego. Uderzyło go, jak bardzo w swoim podobieństwie jest różny od mamy. Te czarne włosy tak bardzo kontrastowały z jej blond. I te oczy, czarne, piękne i jednocześnie mroczne i tajemnicze. Błyskotliwe i żywe. Czy j e g o oczy też były czarne? Czy Berenika spoglądając codziennie na swojego synka widziała w nim tego człowieka? A mimo wszystko walczyła – dla niego, o niego. Ze światem. Nawet z samą sobą.
- Jared? – z zamyślenia wyrwał go Charlie. – Słyszysz mnie?
- Tak. Tak Charlie, słyszę. Zamyśliłem się. Przepraszam.
- Wyglądasz jakby cię coś bolało. – stwierdził chłopiec ściągając w brwi i przechylając na bok główkę.
- Nie. Wszystko okey. A jak twoja rączka?
Charlie wyciągnął do niego zdrową rękę, dając znak, że chce być u niego na kolanach. Jared usadowił go swoich udach, samemu opierając się o parapet.
- Boli. – skrzywił się. – I to białe jest ciężkie. I miałem zły sen. Gonił mnie palący się ptak. A ja chciałem uciec i nie mogłem biec.
- Palący się ptak? To może być feniks. To taki ptak, który w ciągu swojego życia, gdy jest już stary, spala się we własnych płomieniach, żeby później urodzić się na nowo z popiołów. Jego łzy mają właściwości lecznicze, a pieśń dodaje zawsze nadziei i otuchy.
- To znaczy, że się spalę? – wystraszył się chłopiec, patrząc na mężczyznę oczami wielkimi jak dwa euro.
Jared spojrzał na niego, w głąb jego czarnych tęczówek. Nie, ten chłopiec był tylko dzieckiem. Uroczym, bystrym i diabelnie inteligentnym dzieckiem. Nie miał w sobie zła. Zło nie jest w nikim z natury. Zło w człowieku kształtuje tylko i wyłącznie zły świat, źli ludzie. Charlie był dobry, czysty, niewinny.
- Nie Charlie. Na pewno się nie spalisz. – uśmiechnął się do niego odgarniając mu przydługie włosy, które opadły mu na oczy. – Może to znaczy, że wyzdrowiejesz i nim się obejrzysz będziesz mógł grać na perkusji Shannona.
- Chciałbym! – powiedział malec z nadzieją. – Perkusja Shannona jest super.
- Ale najpierw musisz całkowicie wyzdrowieć. Żebyś sobie przypadkiem nie zrobił większej krzywdy.
- A jak już będę tak całkiem zdrowy to będę mógł pograć?
- Jeżeli będziemy wtedy w Paryżu to jasne, że tak.
- A do kiedy będziecie w Paryżu?
- Jutro wieczorem wyjeżdżamy.
Charlie patrzył na niego chwilę po czym przycisnął swoje ciałko do jego klatki piersiowej z główką wtuloną w szyję i powiedział płaczliwym głosem.
- Nie chcę, żebyś jechał Jared.
Leto znów nie wiedział co powiedzieć. Spojrzał na Berenikę, która posłała mu delikatny, lekko smutny uśmiech nad stołem.
- Też nie chcę wyjeżdżać Charlie. Lubię Paryż. Lubię ciebie. I twoją mamę. I moja mama tu jest. Ale pomyśl sobie, że jest jeszcze tylu ludzi, którzy chcą zobaczyć nasz koncert, tak jak ty. Pamiętasz? - Chłopiec pokiwał głową, ale nic nie odpowiedział. - Muszę jechać, to moja praca. I lubię to robić. – wciąż panowała cisza. – Wiesz, jak chcesz, to będziemy mogli rozmawiać ze sobą na Skype.
- Co to Skype? – Charlie odchylił się, patrząc z zaciekawieniem na mężczyznę.
- To taki program na komputer. Tak jakbyśmy do siebie dzwonili ale będziemy się widzieć przez kamerkę internetową.
- Naprawdę?!
- Naprawdę.
- To super! Ale będziesz do nas tak dzwonił. Obiecujesz?
- Jasne, że tak. Jak tylko znajdę chwilę.
- To super!
Chłopiec obdarzył go promiennym uśmiechem. Zaczął obracać w rączce wisiorek z triadą.
- A Jared? – powiedział po chwili przeciągając ostatnią sylabę w typowo dziecięcy sposób, znów się przytulając.
- Tak Charlie?
- A gdzie ty teraz jedziesz?
- Do Indii.
- To tam gdzie Indianie?
- Nie Charlie. – zaśmiał się Leto okrywając chłopca podanym mu przez Berenikę kocem. – Indianie pochodzą z Ameryki, czyli tam skąd ja pochodzę. W Indiach mieszkają Hindusi.
- To ty jesteś Indianinem!?
- Nie. – parsknął śmiechem. – Indianie byli rdzennymi mieszkańcami Ameryki. Czyli takimi, którzy tam mieszkali od zawsze. A kilkaset lat temu Europejczycy, czyli ludzie pochodzący z Europy – z Francji, Polski, Niemiec, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii – wsiedli na statki i niechcący odkryli tą ziemię, na której mieszkali Indianie. Nazwali ją Ameryką od nazwiska jednego z nich i sami tam zamieszkali. Byli mieszanką wszystkich państw Europy i utworzyli tak jedno państwo.
- To ja już nic nie rozumiem. No bo dlaczego w Ameryce nie są Amerykanie tylko Indianie, którzy powinni być w Indiach. To Ameryka powinna się nazywać Indie. A Indie Hindie, bo tam są Hindusi. Kto to tak poprzekręcał?
- Historia Charlie. Na świecie, którym rządzą dorośli nic nie jest tak jak powinno być. Ale wiesz, czytałem kiedyś o pewnych chłopcach, którzy przypadkiem wylądowali na bezludnej wyspie. Byli tam też chłopcy w twoim wieku i trochę starsi. I nie było w ogóle dorosłych. Wyobrażasz sobie to?
- Ja bym tam nie chciał być bez mamy. Niektórzy dorośli sią okey. Mamusia. Ty. Twoja mamusia. Shannon. I Tomo. I Braxton. I pani Morrison.
- Masz rację. Ale nie wszyscy tacy są. W każdym razie, ci chłopcy bardzo się cieszyli, że są sami. Ale musieli sobie zorganizować tam życie, swoje państwo. I wiesz co? Nie całkiem im to wyszło, pomimo, że byli dziećmi, nie dorosłymi i widzieli i rozumieli więcej niż dorośli.
- Ale co było na końcu?
- Nie powiem ci. Może sam kiedyś przeczytasz, jak już będziesz duży.
- Teraz czytam taką książkę o takim niedźwiadku co bardzo lubił miodek. – uśmiechnął się Charlie.
- Czy ten niedźwiadek nazywał się przypadkiem Kubuś Puchatek?
- Tak! Skąd wiedziałeś?
- To dość stara książka Charlie.
- Super jest! Najbardziej lubię chyba Tygryska. Jest odważny. I cały czas bryka! Tak jak ty po scenie. – zaśmiał się malec.
Na te słowa Jared i Berenika również wybuchnęli śmiechem.
- Ale sowa tez jest fajna. Mądra. Ale myślę, że ja jestem najbardziej podobny do kangurka - Maleństwa. On chciał tez tak brykać jak Tygrysek. I miał fajną mamusię. I był najmłodszy. Ja też zawsze jestem najmłodszy.
- Och ty kangurku. – Jared przytulił go mocno całkowicie rozczulony jego prostotą myśli i jego słowami. – Uważaj z tym brykaniem, bo sobie zrobisz krzywdę.
- Sam uważaj. Tygrysku.
Zapadło chwilowe milczenie przerwane dzwoniącym telefonem Jareda.
- Przepraszam, to Shannon. Odbiorę. – powiedział naciskając zieloną słuchawkę. – Tak? Nie, w porządku. Mama do ciebie dzwoniła? Siedzi mi właśnie na kolanach. – puścił oczko do chłopca.
- Cześć Shannon. – szepnął Charlie do słuchawki.
- Shannon mówi „Cześć Charlie.” Macie, pogadajcie sobie. – Jared przystawił telefon do ucha chłopca, który był tym faktem zachwycony.
- Cześć Shannon. Okey. Trochę boli i założyli mi ten, no… - malec zacisnął oczka próbując sobie coś przypomnieć, po chwili odrzekł z powagą w głosie – Marmur.
Berenika z Jaredem spojrzeli na niego w szoku po czym znów parskneli zgodnym śmiechem.
- Gips Charlie, gips. – powiedziała Berenika.
- Oj, no gips. Pomyliło mi się. - nastąpiła chwila przerwy. – Okey. Yhm. Naprawdę? To super super super! Okey. Dobrze Shannon. Jared, Shannon cię chce do słuchawki.
- Tak? – muzyk, wciąż rozbawiony przyłożył telefon do ucha. – Okey. Dobra. Akceptuje plan w całości. Do zobaczenia później. Na razie. - Amerykanin rozłączył się. - O rany. Już ta godzina? Muszę wracać. Jestem umówiony na kolację z jakimiś dziwnymi ludźmi. – skrzywił się Leto. – Było mi bardzo miło, podyskutować z panem o literaturze, panie Zert. Mam nadzieję, że rączka nie będzie cię bardzo bolała. I pamiętaj, że musisz być bardzo grzecznym chłopcem, okey? I pomagaj mamie jak się da.
Postawił chłopca na podłodze, samemu wstając i zakładając kurtkę.
- Okey. Szkoda, że musisz już iść.
- Wierz mi, że nie mam ochoty się stąd ruszać, zamieniając tak miłe towarzystwo na grono jakiś wydumanych, pustogłowych… - Przerwało mu chrząknięcie Bereniki. – Ludzi. Zostawię wam swój adres Skype, wpisz mi swój Berenika, jak możesz.
Wymienili się telefonami.
- W razie, gdybyśmy się jutro nie mogli spotkać to się żegnam. – uklęknął i przytulił Charliego mocno do siebie. – Pamiętaj, bądź dzielny i grzeczny, tak?
- Yhm. Ty też Jared.
- Postaram się. - Podniósł się, wziął od Bereniki swój telefon. - A ty… - spojrzał w jej jasne oczy. – Też bądź dzielna. Jakby co, masz mój numer. I wiesz gdzie mieszka moja mama. Dobijaj się choćby w środku nocy. Wyciągnął do niej rękę, którą uścisnęła. Była lekko zaszokowana jego słowami.
- Dzięki Jared. Wysokich lotów, szerokiej drogi i udanych koncertów. – powiedziała cicho. – I jeszcze raz dzięki za wszystko.
Puścił jej oczko i uśmiechnął się.
- Do zobaczenia. – powiedział po raz ostatni i wyszedł.

___________________
I oto jest. Historia Bereniki wychodzi na światło dzienne. Naprawdę licze na wasze komentarze! Są mi ogromną motywacją i pomocą. I teraz niestety zła wiadomości - muszę was prosić o uzbrojenie się w cierpliwość bo nie mam pojęcia kiedy pojawi się następny rozdział. Ten miesiąc będzie dla mnie wyjątkowo ciężki, więc może się okazać, że dopiero w okolicy Mikołajek (wiem, brzmi strasznie) będę mieć czas pisać cokolwiek. -.-' Mimo wszystko, zaglądajcie na bierząco, może zdarzy się jakiś cud po drodze? :) Na pewno pojawią sie jakieś informacje na moim tt )@lunaagainstsol(
Trzymajcie się ciepło i nie dajcie się żadnym chorobom! :):)
xoxo

PS. Piszcie, piszcie, PISZCIE! :)